Japonia2005
niedziela, stycznia 16, 2005
  133 księżyce .

10.1.2005

Nie przestaję się dziwić. Na przykład, dlaczego nie zostają w czajniku resztki kamienia wapiennego. Ale dziś, poniedziałek – to getsuyobi – dzień księżyca. W Japonii tak samo jak w moim rodzinnym Liestal. A księżyc, pisany chińskim znaczkiem, czyli japońskim Kanji, nie ma żadnej różnicy między jednym a drugim, wygląda prawie tak samo jak słońce. Stojący pionowo prostokąt, z kreską w środku = słońce. Identycznie stojący prostokąt z krótkimi nogami, to znaczy uchylonymi lekko do lewej strony przedłużonymi dłuższymi stronami prostokąta = księżyc. A ponieważ dziś jest drugi poniedziałek, drugi dzień księżyca nowego roku, mamy święto (zob. „Seijin no hi“) i profesor urzęduje w domu. Nadal podtrzymuje rozpacz transmitowanymi na żywo w telewizji zawodami sumo. Walki te, wytłumaczył mi przed chwilą promieniującymi oczami, grubasy prowadzą dla radości bogów. I dalej: nie ciężar ciała decyduje o zwycięstwie lub klęsce, lecz taktyka, koncentracja, duchowe skupienie sił. Zanim masy cielesne walczących dotykają się, już zostało rozstrzygnięte, kto wygra, kto przegra. Ciekawe. Czy to też dotyczy innych obszarów życia? Myślę sobie i milczę. Obchodzimy dziś 133 miesięcy małżeństwa. Musimy liczyć miesiące – księżyce – inaczej nigdy nie osiągniemy jakichś złotych, kamiennych, diamentowych jubilatów. Miesiąc temu byliśmy w Kolonii na wystawie Edwarda Hoppera. I od prawie dwóch tygodni widzę z mojego zimnego balkonu codziennie, zanim słońce zachodzi, jeden obraz Hoppera po drugim. Niemalowanych, oczywiście. Żar słońca wieczornego na samotnie stojącym domu w mieście. Jaskrawe światło słoneczne w południe na samotnie stojącym domu w mieście. Niebo popołudniowe-zachmurzone nad samotnie stojącym domu w mieście. Niepewne jeszcze sobie światło porannego słońca na samotnie stojącym domu w mieście. Śnieżyca (nietypowa dla Hoppera!) przy samotnie stojącym domu w mieście. Słońce nad polem uprawnym warzywami zimowymi przed samotnie stojącym domu w mieście. Ogień wschodzącego słońca na samotnie stojącym domu w mieście. Szkoda, że nie jestem Hopperem. I nie posiadam ani pędzli ani farby w tubkach. Obchodziliśmy naszą rocznicę – czyli raczej miesiącznicę – wycieczką do pralni chemicznej. Tam dziś miały czekać do odebrania spodnie profesora. Ale kwit, jak tylko zbliżaliśmy się do pralni, zniknął i nigdzie nie dał się odnaleźć. W żadnej kieszeni, w żadnym portfelu, w żadnej kurtce. Wróciliśmy więc pustymi rękoma na rowerach pod wesołym słońcu do domu. Tutaj kwit od razu grzecznie się pojawił w ogromnym już zgromadzeniu paragonów różnych sklepów. Z tego też pewnie powstaje któregoś dnia dzieło sztuki. Na razie rozległo się uspokojenie: obok daty na kwitku widnieje godzina do odebrania. Czyste i uprasowane w kąty spodnie profesora gotowe do odebrania są dopiero po 18-tej. Czyli pani domu załatwia to samodzielnie jutro. Zaczęliśmy świętować już o północy. Buteleczkiem Freixenet brut. Ponieważ noworoczny Freixenet nie smakował nam tak, jak kiedyś w Berlinie lub Stralsundzie, zadowoliliśmy się teraz półbutelkiem, czyli butelką z pojemnością 37,5 cl. Czego w Niemczech nigdy jeszcze nie widziałam, w żadnym sklepie. Pół buteleczki czarnego Freixenet. W sam raz dla naszego aktualnie niestabilnego nastroju. Wahamy się nadal pomiędzy euforią, rozpaczem i dopasowaniem. Smak jakoś szybciej się dopasował niż myśli. Już jestem uzależniona od marynowanego imbiru, ostrego wasabi i surowej ryby. Jak dostaję na domowe śniadanie sushi, sos sojowy i gorzki rzodkiew, dzień da się przeżyć w spokoju. U La cave de YaMaYa, podobno francuskiego sklepu, butelka Veuve Cliquot kosztuję połowę niż w Niemczech. Ma też w sprzedaży polski spirytus – obok wymienianej już Żubrówki z Puszczy Białowejskiej, gdzie w innym życiu zakochałam się w jakimś Zbyszku. Niewinne niebieskie niebo nad Tsukuba raczy wiedzieć, dla kogo. 96-procentowy alkohol! Taniej niż w Warszawie. Tego wytrzymują tylko głowy polskie lub syberyjskie. A my, jak już powiedziałam, ostrożnie, z wiekiem zostaliśmy rozsądni, kupiliśmy pół buteleczkę czarnego Freixenet. Szczęśliwi z powodu cudów i dróg globalizacji wypiliśmy ją w środku nocy w swojskiej samotności we dwoje.


 
Comments: Prześlij komentarz

<< Home

ARCHIVES
01/02/2005 - 01/09/2005 / 01/09/2005 - 01/16/2005 / 01/16/2005 - 01/23/2005 / 01/23/2005 - 01/30/2005 / 01/30/2005 - 02/06/2005 / 02/06/2005 - 02/13/2005 / 02/13/2005 - 02/20/2005 / 02/20/2005 - 02/27/2005 / 02/27/2005 - 03/06/2005 /


Powered by Blogger