Dziś jest dzień metalu szlachetnego – kinyobi. Złoto. Srebro. Platin – więc właściwy dzień dla niektórych zmian na lepsze. Ponieważ już jest tyle tekstu na moim blogu, postanowiłam po tygodniu przesłać teksty do archiwum. Tam nadal będą normalnie dostępne, a strona pierwsza będzie mniej zatłoczona. Po drugie, dla Was, Miłych Przyjaciół Polskich, otwieram dziś nowy blog po polsku. Postaram się pisać regularnie również po polsku i dostarczyć Wam wszystkich ważnych nowości z Tsukuba.
Polskich czytelników proszę więc o kliknięcie na „Blog z Japonii” na mojej stronie internetowej – i otwiera się blog polski.
Można śmiało wpisywać komentarze do moich tekstów, jest to bardzo proste:
Dziękuję! Cieszę się ogromnie z każdego komentarza, czy emailem czy blogowaniem.
Dzień zapowiadał się spokojny i domowy. Miałam zamiar poświęcić się japońskimi dniami tygodnia. Dzisiejszy czwartek w japońskim – to dzień drewna, czyli „mokuyobi“. Aiga-san, nauczycielka języka japońskiego w szkole wieczorowej w Berlinie-Mitte wkuwała nam, bez żadnych wyjaśnień, do głowy dni tygodnia tak samo jak liczby, miesiące, dni miesięcy (dla 6-ego stycznia nie używa się bynajmniej tej samej liczby jak w wypadku 6 jajek), sylaby Hiragana i inne głupstwa. Napisała na tablicy Tokio w sylabach Hiragana, i wszyscy oprócz mnie spisali je wiernie do zeszytu. Dopiero teraz rozumiem, skąd się brał wtedy, w maju zeszłego roku, mój wewnętrzny bunt i dlatego przestałam chodzić na kurs jeszcze przed przedostatnią lekcją. Nikt nie pisze Tokio Hiraganami, istnieją dla stolicy dwa chińskie znaczki, tak zwane Kanji, i widać je na każdej zielonej tablicy wiszącej nad szumnej autostradzie, tak samo jak odległość w przyzwoitej dla nas formie: 325 km.
Mój poślubiony sinologa wiedział od razu, kiedy w zeszłym tygodniu z jetlagiem zostaliśmy wprowadzeni do regulaminu apartamentu 2108 w domu Ninomiya i do obowiązującej w tym kraju separacji śmieci, po czym nareszcie zostaliśmy w naszym nowym domu sami, że przyjechaliśmy w dniu ognia. Budzik, który należy do wyposażeniu sypialni, pokazuje oprócz czasu prawdziwego też dzień obecny. W formie jednego znaczka Kanji. Był wtorek, 28 grudnia. I pierwszą rzecz w Japonii, którą zrobiłam: kartkowałam zeszyt szkolny z zajęć Aigi-san. Zgadza się – kayobi, dzień ognia. Aiga-san nic nie wyjaśniła. Zawsze głośno powiedziała: najpierw uczyć się, potem pytać. Dni tygodnia w japońskim nazwane są po elementach. Gdybym to wiedziała, chętnie przyjęłabym wszystkie 7 dni do zmęczonej pamięci. Ale metody Aigi-san, stosowane raczej w przedszkole, odstraszyły mnie. W czerwcu przestałam chodzić na kurs języka japońskiego.
Otóż dziś chciałam w końcu nadrobić zaległości. I nauczyć się nazwy siedmiu dni tygodnia. Ale potem dzwonił telefon, i profesor odezwał się, który rano opuścił dom, ponieważ razem z Aoki-san miał ważne spotkanie w urzędzie prefektury, myślałam, że dawno już wyjechał i siedzi gdzieś w korku na autostradzie w kierunku północy. – To ja –mówi. – Jeśli chcesz, możesz z nami się wybrać. Do Mito. Tam podobno jest pięknie. Towarzyszącej żonie nie wypada zaprzeczyć. Odkurzacz już załatwił swoje. Włączyłam go, nie w celu sprzątania mieszkania. Przypomniało mi się rano, że mamy 7 dni do sprawdzania wszystkich sprzętów elektrycznych. Co się psuje potem, będzie na nasz koszt oddane do naprawy. Odkurzacz zajął pierwsze moje myśli kiedy się obudziłam. W panice wyskoczyłam z łóżku. Ale o tym więcej później (p.t. „Różowe żelazko”).
Zostawiłam więc uporządkowane według elementów podstawowych dni tygodnia i pojechałam do Mito. Do stolicy prefektury Ibaraki. Do najwyższego i najnowocześniejszego budynku. Tam odbyły się dwa spotkania. Jedno na dwunastym piętrze, w sekcji dla stosunków międzynarodowych. A drugie na piętnastym, spontanicznie i nie zameldowane, w dziale turystyki. Całe szczęście, że skądś pojawiła się Francuzka, która nie tylko biegle mówiła po japońsku, lecz również po niemiecku. Siedziałam więc w dwóch ogromnych biurach, w których pracowało nie mniej niż 80 ludzi. W okularach, lub i bez. Przy stole konferencyjnym otoczonym 6 miękkimi krzesłami. Cisza niesamowita. Nikt nie mówił, oprócz nas, czyli oprócz profesora, tłumaczki i Hiroshi N. Trochę się spóźniliśmy. I dlatego rozmowa druga ciągnęła się aż do przerwy na obiad. Punktualnie o 12-tej mikrofony przekazali wiadomości południowe. Na niektórych ekranach też widać ich było. Wszyscy ocknęli. Oprócz nas, pochylonych na mapie turystycznej rozłożonej na błyszczącym blacie stołu. Poddanych uprzejmości. My nie byliśmy głodni a im nie wypadało wyskoczyć. Tamci, reszta bezdźwięcznie pracujących, poszli po gorącą wodę na herbatę, wracali, wyjęli w domu zapakowany ryż lub kluski i zaczęli głośno jeść. Mój zaangażowany specjalista od „sustainability” jakby nic nie zauważył. Namiętnie prowadził rozmowę dalej. Francuzka, Véronique, za nim. Popchnęłam go pod stołem. Nie zareagował. O 12.15 automatycznie zgaszono światło.
Mito znajduje się na północnym skraju największego pola ryżowego w Japonii, płaszczyzny Kanto. W Mito można podziwiać jeden z trzech najpiękniejszych ogrodów japońskich –Kairaku-En. Założył go koło 1842 Nariaki Tokugawa, dziewiąty lord klanu Mito. To dlatego Aoki-san proponował, żebym się dołączyła do wycieczki służbowej. Abym w chrześcijańskim dniu Trzech Króli mogła spacerować przez zimową plantację śliw i pojedynczo kwitnących już kamelii. I zobaczyć To-Gyoku-Sen, fontannę wydająca z głębi ziemi wodę czystą jak kryształ. I sobie wymarzyć kwitnących dookoła irysów. I kłaniać się pierwszym lasem bambusowym w życiu. I zwiedzać w skarpetach (buty zimowe trzeba było w siatce plastykowej nosić ze sobą) lodowaty pałac Kobun-Tei. Chodzić po lakierowanych deskach, po tatami i syntetycznych chodnikach. Jeden z trzech najpiękniejszych ogrodów w Japonii! Przecinany przez tory kolejowe dla ekspresu Mito – Tokio, i szerokie pasma autostrady z południa na północ.
Nie pamiętam –bo trudno z zimnymi stopami pamiętać cokolwiek – gdzie są pozostałe dwa ogrody do kompletu piękności. Przy następnej okazji spytam Aoki-san.
W drodze powrotnej deszcz zaczął padać. W apartamencie 2108 sięgnęliśmy do pierwszej pomocy. W lodówce trzymamy butelkę Żubrówka. Produkowana w Białymstoku. Znaleziona w supermarkecie Kasumi, w dziale alkoholów zagranicznych.
P.S. Nazwa pałacu, Kobun-Tei, podobno nawiązuje do starego chińskiego wiersza:
When the literacy is loved,
The ume blossoms will open
When learning is prohibited,
Then the ume blossoms will close
O ósmej dziesięć odezwał się telefon. Dźwięk jeszcze nie zadomowiony. Sięgnęłam instynktownie po budzik. A ten milczał. Dużo jeszcze potrzebujemy snu. Głębokiego. Słońce już ponad godzinę stoi nad Tsukuba. Jeannette z Londynu musi wiedzieć, jakie są nasze drugie imiona. Ukryła ofertę tanich lotów do Glasgow w internecie. I od razu chce je zarezerwować. Dla wspólnego urlopu w sierpniu w Ardnamurchan.
Profesor dziś ma zadania domowe. Dlatego budzik milczał. Zawsze możemy liczyć na szwajcarskich przyjaciół, mimo że rozsypani na całym świecie. A ponieważ pogoda jest przepiękna, pojechaliśmy najpierw na rowerach po zakupy. To nam zajmuje nadal wyjątkowo dużo czasu, bo zdziwieni rozchodzimy po supermarkecie w poszukiwaniu jednego zrozumiałego słowa, jednego znaczka chińskiego lub międzynarodowego symbolu. Codziennie doznajemy nowe oświecenia. Przedwczoraj zrozumieliśmy, dlaczego w supermarkecie Kasumi nigdzie nie ma zwykłych klusek w regałach. Ponieważ leżą w chłodzonych witrynach i są świeże! Kluski Udon (grube, miękkie z mąki żytniej) obok Soba (brązowe, gryczane) obok Ryżowych (przezroczyste, drobne). W pojedynczych porcjach. Do zużycia w ciągu jednego dnia, najwyżej dwóch. Czyli desperacja nastąpi zaraz: nawet klusek nie można kupić na zapas. Specjalista od turystyki spytał wczoraj w instytucie przyrody specjalizującego się na globalne ocieplenie i związane z nim kataklizmy przyszłe, dlaczego w Japonii nie można trzymać żywność dłużej niż, powiedzmy – dobę. Odpowiedź była prosta: „Because of climatic conditions“. Sok pomarańczowy w kartonach, koncentrat z dodatkiem czystej wody, taki sam zresztą jaki jest w Europie i może wszędzie na świecie, tutaj zaleca się wypić w ciągu dwóch tygodni. Tam przeciętnie w ciągu roku. Ryż sushi z przyprawkami, zapakowany w formie kółka, lub w formie trójkąta (wtedy w środku jest solona suszona śliwka) zjeść trzeb tego samego dnia – na zimno, bo do nagrzania w piecyku mikrofalowym w żadnym wypadku nie nadaje się. Natomiast jak najlepiej jako prowiant podczas półtorej godzinnej jazdy autobusem do Tokio. Więc kluski na kolacje trzeba codziennie nabyć z lodówki w Kasumi. Nie wiem, po co w ogóle mamy w apartamencie własną lodówkę. W nocy temperatura spada ponad zero. Tylko w ciągu dnia kusi błękitne niebo. I płaskie miasto na rozległym polu ryżu, najrozległejszym w całym kraju. Do wycieczek rowerem. Do parku Doho.
Park Doho. Dzisiejsze oświecenie. Położony na południe, wygodny kwadrans od domu Ninomiya na rowerze. W parku basen i centrum sportowy. Nie brak desperacji i w tym wypadku: dziś widocznie zamknięte z powodu desinfekcji. Sprzątaczka właśnie wylewa brudną wodę pod naszymi nogami i coś tam krzyczy. Nic nie rozumiemy. Nie widać nic. Przez zamknięte szklane drzwi i okna. Ani godziny otwarcia. Ani, czy „Japanese only“ – tylko dla Japończyków. Więc odpoczęliśmy na ławce w pełnym słońcu, wgapiliśmy się na malutki stawek i rozmyślaliśmy naszą sytuację. Dzieci karmili kaczki białym chlebem (pewnie kupionym w „Sieger”, austriackiej kawiarni i „Konditorei” na północno zachodnim końcu parku – zdjęcie z tego przeżytku „k.u.k” z biało czerwonym flagem przed domem dostarczę później).
Jesteśmy głodni i łapciwi jak kaczki. Udajemy się na obiad do Manekizushi. Jemy obficie, nawet z deserem. Potem wracamy rowerami do domu. Z czystej ciekawości jedziemy w południowym skrzydle domu Ninomiya windą na dziewiąte piętro. Tam znajdują się salon, dwa pokoje w stylu japońskim, i taras na dachu. Wszystkie drzwi oczywiście są zamknięte, bo pokoje te można wynająć za 191 Yen na godzinę. Z otwartych drzwi windy widzimy na horyzoncie zaśnieżony Fuji.
Dosyć piękna na dzisiaj. Zaczynamy zadania domowe.