Japonia2005
sobota, lutego 05, 2005
  Cień człowieka .



Jasne, że nie wypada powiedzieć ani słowa krytycznego o Hiroshima. Jednak – dla mnie jest to miejsce bez serca, jedyne może w tym rodzaju na całym świecie. Nie ma tu umarłych. Żadnych. Wypędzono ich z pamięci. Wykluczono spalonych dusz z manifestacji polityczno-pokojowej.

Nie jestem turystką w Japonii. Spędzam tu dwa miesiące z mężem, który naukowo zajmuje się turystyką. Dla mnie jest to w miarę bez znaczenia. Mógłby równie dobrze pracować w instytucie badań materiałów za moim oknem (zob. zdjęcie u góry). Wtedy zmieścił się, mimo brzucha, w jednym z moich obrazów Hoppera. Zajmuję się własnym myślom. Potrzebuję komputera i dostęp o internetu. Nic więcej. Sanjusangen-do lub najczęściej sfotografowany budynek w Kyoto nie są dla mnie konieczne ani stratą. Ćwiczę opanowanie. Czekam spokojnie na punkt szczytowy swojej podróży. Spędzam czas, o ile to jest możliwe, korzystne dla siebie. Jak na słonecznej poczekalni, ocieplonej podłogowo i wyposażonej gorącym źródłem leczniczym dla nóg. Aż osiągnę cel, czyli największy śpiący wulkan świata. W kraterze którego zostają mi ledwie kilka godzin. Ale one zrównoważają koszmary, bóle stawów i lodowate stopy w świecie Shinkansen. Do Berlina wracam, inaczej niż Profesor, przez Washington DC. Tak jest ustalone już od tak dawna jak program Aoki-san dla pobytu specjalisty sustainability w Japonii. A ten rano zaskoczył mi zupełnie wiadomością, że bezpośrednio na międzynarodowym lotnisku Washington Dulles, w centrum Udvar-Hazy, czeka na mnie Enola Gay. 43 metry rozpiętości, 30 metrów długości. Paul Tibbits, pilot, który w tamtej jasnej nocy sierpniowej startował o godzinie 1.45 z Guam w kierunku Hiroshima, umarł dopiero parę lat temu. Do końca życia podobno nie żałował zaangażowanie „dla pokoju i ojczyzny“.

Jasne, że nie wypada powątpiewać w cokolwiek ze strachu Hiroshima lub ośmieszać. Pilot musiał mieć dobrą widoczność. Tak mnie poinformowała wystawa. Mario pisał w emailu do mnie, że „czytelnik Ci nie uwierzy, myśli że fantazjujesz. Ale tak samo było z BA nad Nagasaki. Miasto Kokura tamtego dnia było zachmurzone.“ Wystawa również poinformowała mnie o tym, że Amerykanie już w roku 1943 byli zdecydowani, użyć bombę atomową – o ile będzie gotowa na czas a wojna nie skończona – „z pewnością i w każdym razie“. W celu usprawiedliwienia kosztów produkcji przed narodem. Długoletniej pracy badawczej. Potu tylu zestresowanych naukowców. Jako kraje „celowe“ wchodziły w grę tylko Niemcy i Japonia. Niemcy dość szybko zostały skreślone z listy, ponieważ inżynierowie nie byli w stanie zapewnić ze stuprocentową pewnością eksplozję bomby. Gdyby bomba nie wybuchła, Niemcy ukradliby know-how. Po Japończykom wtedy nie spodziewało się tyle sprytności. Japonia do dziś jest krajem pewnym i naiwnym. Nie ma tu kradzieży, ani morderstwa ani hipokryzji. Fałszerki monety wartości 500 Yen, które od kilka dni w niesamowitych ilościach są w obiegu, najprawdopodobniej są produkcją północnokoreańskiej.

Amerykanie, pozbawieni skrupułów, przerwali od wiosny 1945 zwykłych bombardowań wybranych miast japońskich. Dlatego na przykład Niigata nie zostało bardziej zniszczone. Miasto było na liście, ale leżała pod grubą warstwą chmur. Bomba atomowa spaść miała na miasto nienaruszone i sprawne. W środku życia codziennego. W pełnym słońcu. Tak chcieli wynalazcy. Chcieli zobaczyć cały rozmiar katastrofalnego zniszczenia, i wykorzystywać go w celach naukowych.

Nie wypada. A jednak jest dość naiwnie, uważać (myśleć, mieć nadzieję), że w historii ludności nie będzie więcej wojen, tylko i wyłącznie po to, by wypróbować nowych broni. By opróżniać arsenałów broni. By usprawiedliwiać wydatki zbrojeniowe. Wstrząsnął mnie bardzo pomnik dla młodzieży (Memorial Tower to the Mobilized Students). Zginęli, ponieważ zaciągnięte byli do pracy pozbawionej wszelkiego sensu w centrum miasta. Zburzyli domy. Ciągnęli ognioodporną przesiekę dookoła dzielnicy bankowej. Dookoła centrum pieniężnego. Wszyscy liczyli się z bezlitosnym bombardowaniami z nieba. Z pożarami strasznymi. Teraz nastolatki czczeni są jak bohaterów narodowych. Zginęli wypełniając służbę honorową dla ojczyzny. Mimo że całkiem głupią. A gdyby nie wykonali tej pracy, najprawdopodobniej też nie przeżyli by zrzucenie bomby jądrowej. Wyparowaliby nie-bohatersko na zwykłych ławkach szkolnych. Wstrząsnęła mnie bezimienność. Co pozostało po dwieście tysięcych podobno nie zidentyfikowanych zmarłych? Rolka pergaminowa z wpisanymi nazwiskami podobno zakopana jest. Po co zakopuje się nazwisk anonimowych dusz? Dlaczego nie wpisano je na chodniki, które ciągną się kilometrami przez park. Dlaczego nie wbiło ich się w niemiłosierny beton? Park Pamięci Pokoju (Peace Memorial Park) jest gigantycznym, w styczniu naturalnie opustoszałym miejscem zebrania honorowych. Mamy szczęścia, że jesteśmy zimową porą w Japonii. Pisarz Martin Walser kiedyś zarzucił pomniku Holocaust w Berlinie, zanim tam stała ani jedna z kamiennych stel, że chce zostać miejscem „odrzucenia wieńców”. Cenotaf w Hiroshima właśnie jest takim miejscem „odrzucenia sztucznie związanych kwiatów martwych“ (czy nie znajdujemy się w kraju Ikebany?). Ani śladu duszpasterstwa. Słyszę wesoły śmiech buddystycznego mnicha z bliskiej wyspy Miyajima, na której przez wieki nie wolno było ani umrzeć ani rodzić. Chorych i kobiet w ciąży oddalono z wyspy. Dziś tak zwanemu Reverentowi nie wypada wzgardzić darom wiernych. Musi upiec prosięta, które mu położą do nóg.

Dookoła uporządkowanych gruzów po kopuły bomby atomowej stoi wysoki metalowy płot. Co parę kroków ostrzega nas znak informacyjny w jaskrawej czerwieni. Nie zbliżać się. Obiekt strzeżony elektronicznym urządzeniem alarmowym. Z daleka nie widać śladów pożaru. Jestem rozczarowana. Podrapacze chmur patrzą na mnie. Dumnie sterczą do nieba.

W muzeum cień człowieka. Na kamiennej płycie, podobno części schodów.Za szkłem. Legenda. Kłamstwo. A jednak obraz, którego już nie pozbędę ze swojej głowy. Podobno jest to kamień ze schodów do budynku bankowego. Podobno człowiek czekał przed bankiem 6-ego sierpnia 1945 roku o godzinie 8.15, aż drzwi się otwierają. Podobno była to kobieta. Podobno siedziała w momencie wybuchu na schodkach przed bankiem. Nic nie zostało, oprócz właśnie cienia. Którego – gdyby nie było tekstu opisującego na tablicy obok – nie rozpoznałabym.

Tanizaki Jun’ichiro pisze w eseju „Chwała cienia“, że kobiety z generacji jego matki nie posiadały ciała. „Pamiętam tylko twarz i ręce matki, i bardzo niewyraźnie jeszcze stopy. Nie pamiętam ciała jej. Przypomnę sobie przy okazji ciało postaci Kannon w Chūgūji (dawny klasztor zakonnic). Czy nie wygląda w swojej nagości jak model japońskiej kobiety z czasów przeszłych? Klatka piersiowa, podobna do deski, płaski biust cieniutki jak papier, brzuch jeszcze bardziej płaski i ciągnięty, prosta linia od kręgosłupa do biodra i do tyłku, tułów w całości porównalny jest do twarzy i do palców, członków wyjątkowo szczupłych, bez żadnej pełni, robi wrażenie raczej kija bez talii niż ciała. Czy rzeczywiście ciała kobiet z przeszłych czasów mogły wyglądać tak? Naprawdę ciało takich kobiet jest niczym więcej niż kijem do przymocowania ubrań!“

Cień kobiety w muzeum. W kraju, w którym życie od zawsze podzielone był i jest na obszar z butami (na zewnątrz) i na obszar bez butów (wewnątrz). Na obszar mężczyzn (na zewnątrz) i na obszar kobiet (wewnątrz). Dlaczego akurat kobieta miałaby siedzieć na kamiennej płycie przed instytutem pieniężnym w sierpniu 1945 roku? Nawet w Tokio, nawet dziś, nawet najbardziej wesoła młodzież szkolna nigdy i nigdzie nie siada na podłodze. Nie istnieje nic bardziej brudnego od zelówek. Pytam siebie, kto w tym kraju dobrowolnie wybiera zawód szewca, a co by moja szwajcarska Frieda zrobiła, gdyby urodziła się Japonką? Buty są brudne, nawet skarpety i pończochy są brudne. Czyste są tylko nagie stopy. Nagie stopy kobiece, które przez cały boski dzień nie opuszczają świata tatami. Wszystko, na czym buty stąpią, jest brudne. Buty jakby wzmacniają brud, bo zbierają go z różnych kamieni. Dlatego jest nie do pomyślenia, że człowiek – a tym bardziej kobieta – pozwoli sukni dotknąć miejsca i kamienia, po których niezliczona ilość butów chodzi. Nawet nie podczas wojny. I nie w upalnym lecie 1945 roku.

Straciłam wiarę w wielu rzeczy w tym kraju. A jednocześnie stałam się nagle tak absolutnie bez iluzji. Jutro rano lecimy do Sapporo na festiwal śniegu. W poniedziałek profesor ma wykład. We wtorek wracamy w nocy. Jest możliwe, że przez najbliższe dni znowu pozbawiona będę internetu. Że znowu rozchoruję. A potem opiszę wszystkie piękne rzeczy, które zwiedzałam.

 
piątek, lutego 04, 2005
  Setsubun .

Według planu dziś zaczyna się wiosna w Japonii. Przez ostatnie dwa dni w Niigata spadł tyle śniegu, donosi Tsuji-san, jak od roku 1926 nie. W przyszłym tygodniu w Sapporo rozpoczyna się festiwal śniegu. Wczoraj wszyscy proszeni byli zbierać się przy relikwiarzy Shinto i rzucić fasolą. Setsubun – to festiwal rzucenia fasoli. W ostatnim dniu zimy. Japończycy wygnają fasolami diabeł. I torują tymi samymi fasolami drogę dla szczęścia. Wszyscy obowiązkowo muszą to zrobić, inaczej szczęścia nie będzie i nie wejdzie. Do domu i życia każdego. Powiedział Aoki-san mężowi. Ze złotym osłem na smyczy. A mąż mi powtórzył wieczorem. Zgłupiałam.
- Ja nie! – broniłam się. – A Ty również nie!
- Spokojnie – mówi Wszystkolepiejwiedzący. – My nie jesteśmy Japończykami. Tylko Japończycy mogą być Shintoistami.
Działało to na mnie tak, jakby papież na łożu śmierci wydał ostatnie rozporządzenie. Że od zaraz tylko Polacy mogą być katolikami. I po spełnionym dziele dnia wreszcie odejść mógł do wieczności.

Wiosna od dzisiaj. Już drugi dzień jestem całkiem sama i całkiem niema. Profesor wyszedł dziś rano przed siódmą. Pojechał do Tokai, gdzie czekała na niego Francuzka Véronique, by spędzić z nim w roli tłumaczki całodzienne spotkanie pracownicze grupy pracowniczej dla wsparcia turystyki w prefektury Ibaraki. Cokolwiek. Że ja też byłbym najserdeczniej zaproszona do wzięcia udziału, przekazał mi wczoraj wieczorem, również od Aoki-san. Odmówiłam. Zdecydowanie i niegrzecznie. Włączyłam o świcie zadowolona pralkę. Spieszyłam się jak prawdziwa schludna pani domu. Ponieważ przed południem mają przyjść ktoś ze straży pożarnej (policzył sygnalizatory pożarowe i mieszkaniu) i kontroler owadów (opryskiwał jakimś nie znanym mi bliżej płynem za i dookoła lodówki i wzdłuż listew podłogowych w kuchni, toalecie, łazience i przed drzwiami wejściowymi, tam gdzie czekać muszą zawsze nasze buty). Nie może to mieć nic wspólnego ani z rozpoczęciem wiosny ani z wypędzeniem diabła. Według „Fire Service Law“ kontrola taka obowiązuje dwa razy do roku. W lutym i we wrześniu. Wtedy nas już nie będzie. A tonacja na ogłoszeniu była dość ostra, jak zwykle w tym domu: „The Inspector will enter your room with or without your attendence … we can not accept any change of schedule on the inspection day”.

Już wiosna. Wszystko leci według kroków zapobiegawczych straży pożarnej. Po przerwie obiadowej inspektorów glos kobiecy huczy przez głośniki alarmowe w całym domu. W języku japońskim, angielskim i chińskim. Jak zawsze o parę decybelów za głośny. Tak, że jest nie do wytrzymania. I działa nieprzyjemnie na nerwy. I przechodzi w ostry, wysoki kozioł po całym dziedzińcu wewnętrznym. Za kilka minut, powiedziała niewidoczna kobieta, wywołujemy próbny alarm pożarny i proszę nie wpadać w panikę. Będzie tylko alarm do sprawdzenia urządzenie alarmowe. Powtarza trzykrotnie. We wszystkich językach. I coraz głośniej. Uciekam rowerem do Kasumi. Męża nie ma w domu, potrzebuję coś do jedzenia. Gotować nie będę. Kasjerka wręcza mi dwie pary pałeczki z drewna do jednorazowego użytku. W koszyku mam porcję sushi i gotowane kluski z warzywami. Jak kupujemy jogurty, dostajemy łyżeczki z plastyku. Przezroczyste. Miniaturowe. Jak kiedyś w Szwajcarii do lodów w kubkach. W domu mamy już całą szufladę pełno jednorazowych sztućców, pojedynczo zapakowanych. Gdybyśmy ich przy kasie nie przyjęli grzecznie i wdzięcznie, obrazilibyśmy kasjerkę strasznie.

Wiosna zaczyna się. Plan spełniony. Jak prawo ognia. Tylko mnie dziś nadal męczy wiatr w Tsukuba. Jest za ostry w twarzy. Prania na balkonie natomiast wesoło tańczy. Słowo „schedule“ jest jeden z najważniejszych w tym kraju. Najwyższy priorytet, odkąd tu jesteśmy, ma plan, którego Aoki-san pół roku temu dla nas ustalił. Przeszukałam dziś emaile profesora (jestem żoną i mam prawo do tego, on bawi się godziny oddalony ode mnie, w Tokai, położony na północy od Mito, a Rhea w Berlinie potrzebuje adres i telefon do naszego hotelu na wyspie Maui, zanim odleci do Kalifornii) i znalazłam ku mojemu wielkiemu zdumieniu kilkanaście mailów od Aoki-san pod nagłówką „your schedule after feb. 27“. Po 27-ym lutym nas już nie będzie w Japonii. A Aoki-san w dalszym ciągu reguluje nasze życie. Nie jesteśmy Shintoistami. Nie wolno nam rzucić fasolami z okazji przywitania wiosny. Nie należymy do kolektywu odpowiadających w tym kraju dla szczęścia.

Jest wiosna. Może podczas najbliższych dni moje myśli same z siebie się wyrównują i dostosowują. Jestem znękana. Rozdrażniona. W dalszym ciągu. Wiatr na rowerze był nie do wytrzymania. Mimo słońca. Głos kobiecy z głośnika domowego urządzeni alarmowego był nie do wytrzymania. Mimo że zabronił mi paniki. Nawet na szczycie Tsurumi szalała głośna muzyka. Przez gęstą śnieżycę. I w kolejce linowej napowietrznej młodziutka kobieta-przewodniczka gadała bez przerwy. Do mikrofonu. D góry. I do dołu. Nie mam pojęcia, co nam chciała przekazać. Tylko jak krzyżowaliśmy się z tamtą kolejką, która wjechała do dołu, czyli potem do góry, dała również nam, czteroma Nosalom, do zrozumienia (palcami), że mamy wstać i machać rękami. A tak, to tylko słyszałam, w jaki sposób mówiła, śpiewała, ćwierkała. Głosem dziecięcym. Rąbała sylaby. Jak staromodna maszyna do pisania. Najchętniej bym jej dała kopniaka w tyłek. I krzyczała na nią. Biedną. Czyżby nie uczyła się normalnie mówić. Tak jak wszystkie kobiety najchętniej kopnęłabym. I krzyczała. Na nie. Czyżby nie uczyły się normalnie chodzić. Tak jak najchętniej policzkowałabym wszystkich dentystów w kraju. I krzyczała na nich. Czyżby nie mogą naprawiać i ustawiać zębów dziewczyn szkolnych. Niewiarygodnie dużo jest tu krzywych nóg i spiętrzonych, złożonych jeden na drugim, zębów. Dziś czytałam w bibliotece, która już nie jest tak strasznie lodowata (pierwszy dzień wiosny!), że kobiety czasami potrafią rozmawiać całkiem normalnie, między sobą lub np. z cudzoziemcami. Ale jak tylko pojawia się z daleka Japończyk, głosy ich automatycznie uderzają tony o przynajmniej oktawę wyższą.

Wiosna. Nogi i zęby młodych kobiet wyglądają jak miasta i krajobrazy. Jak zabudowane strefy przymorskie. Hiroshima, mówi się, jest brzydkim miastem. Ponieważ 6-ego sierpnia 1945 roku spaliło się wszystko. To dlatego dziś tam wszystkie domy są nowe, wysokie i brzydkie. Cała Japonia jest jedyną Hiroshima. Tam gdzie drewniane stare domki nie zostały przeżarte przez uran, rozbierali je potem pilne i dobrowolne ręce. I maszyny złożyły stosy płyt betonowych. W brzydkim nieporządku jak zęby w gębach dziewczyn. Przez arcyszybkie połączenia kolejowe dodatkowo zeszpecono zabudowane łąki i lasy zostały. Trasy Shinkansen ciągają się – jak samo słowo już mówi: shinkan = nowa + sen = linia – na wysokich szczudłach z brzydkiego betonu (bez krzyżowań i niedostępne dla dzieci i zwierząt) bezlitośnie przez wyspy. Cały kraj – to niezadbana twarz dziewczynki szkolnej.

Przyszła wiosna i dobrze mi jest, nawet bez zwiedzania Złotego Pawilonu i świątyni Ryoanji.

 
czwartek, lutego 03, 2005
  Malarz mąki ryżowej .

Fuji-san przez cały dzień nie pokazał się. Dopiero jak słońce wsuwała się za grubą warstwą chmur na horyzoncie, dokładnie o godzinie 17.03 czasu lokalnego Tsukuba, zjawił się skromnie na niebie wieczornym. Jakimś cudem nie przegapiłem właściwego momentu. Mimo, że pozbawiona jestem dawnej rutyny światła dziennego. Oba windy funkcjonowały i były wolne. Mimo, że był akurat czas powrotu z pracy. Wyszłam z otwartych drzwi na dziewiątym piętrze i w tej sekundzie słońce przestała mnie razić i oślepić. Delikatny jeszcze żar otoczył Fuji-san. I on uprzejmie kiwał głową. Przed południem jedna z wind była nie czynna. Z powodu odkażania. Za dużo jest cudzoziemców w tym domu. Spokojnie pozwoliłam obrazom Hoppera się pokazać, jeden po drugim, na fasadzie Instytutu badań materiałów (= „samotnie stojący dom w mieście”, zob. „133 księżyce”). Zachłannie wciągałam światłobraz, jeden po drugim, do opróżnionej głowy swojej. Kiedy wróciłam do apartamentu 2108, dokładnie o godzinie 17.16, wisiał nowy Hopper za oknem. Zamarznięte światło zmierzchu wieczornego na samotnie stojącym domu w mieście. Słońce teraz zachodzi czterdzieści minut później. Tyle czasu spędziliśmy w podróży po kraju.

Automatyczny program poprawy zmienił mi „Reismehlmahler“ (zob. „Hihokan“, po polsku „młynarz mąki ryżowej”) na „Reismehlmaler” (czyli „malarz mąki ryżowej”, w niemieckim jest to różnica tylko jednej małej literki, mianowicie „h”). Dziś przekształciłam ręcznie słowo i wymarłe rzemiosło na „Reismehlmüller“ (dosłownie „młynarz mąki ryżowej”). Gdyby czegoś takiego było! W takim prostactwie możliwe tylko w języku niemieckim. Kiedy tylko jestem w domu, najpierw jakby „bielę” swoje teksty wapnem. Wprowadzam do niemieckich ö, ä, ü, i ß. Znaczki, których na komputerach hotelowych i w pracowni Malcolma nie ma. Naśladuję (przez serwis poprawy) literówki. Sprawdzam gramatyczne kongruencje. Uzupełniam polski blog. Bo on zawsze niestety jest w nieco gorszej sytuacji, z tyłu po prostu. Dodam do polskich tekstów ł, ą, ę, ó, ź, ś, ć, ń, ż. Jak polana do pieca kaflowego babci. Jak tęsknię za ciepłym kącikiem. Tłumaczę. Szukam w lodowatej bibliotece słów. Jest ich tam aż zanadto. Dziś wyjątkowo i z łoskotem niesamowitym napłynęło ciepłe powietrze z otworów wentylacyjnych. Polski „mięsożerny mnich“ jest o wiele bardziej poetycki niż niemiecki „fleischvertilgender Mönch“. Dopiero tłumacząc natknęłam się na „Reismehlmaler“. Coś tu się nie zgadza. Myślałam najpierw. Ale potem zjawił się Mario, niewątpliwie Mario. Wysłałam mu rano emaila z pytaniem jak on może wytrzymać zimno w Japonii od dwudziestu lat. Przeciągi. Wiatry. Wichury. Wszędzie. I zawsze. Nie odpowiadał dotychczas. Po maluje. Mąką ryżową. Mimo że słowo to pochodzi z parujących gór i resztek wulkanów nad Beppu. I mimo że mąka ryżowa należy raczej do Hildegard w Kleinmachnow (zob. „Stół z powyłamywanymi nogami”, będzie w wiosennym numerze Res Publici Nowej, czyli w marcu). I do jej wykrzywionych nóg stołowych. Pokryte lasami blatów stołowych. Nierównych podkładek dla pisarzy. Mimo wszystko był i jest to niewątpliwie Mario. Który zjawił się. Jak Fuji-san dopiero pod ostatniej resztce światła dziennego.

W kuchni nie ma okna, ale tam słyszę wszechświat. Kiedy na dworze wyje wiatr. Słyszę uniwersum przez wyciąg kuchenny. Wdziera się echo z daleka daleka. Nawet wtedy, kiedy żaden guzik nie jest włączony na „on“, ani na „weak”, „medium“ lub „strong“. Kiedy nikt nie gotuje. Nie paruje woda. Nie kipie zupa. Nie syczy gaz. Wtedy jęczy wieczność. Wszystkie domy zbudowane są w taki sposób, aby wiatr wszędzie swobodnie mógł się dostać. Jeszcze nie rozumiem po co. W Nara lodowaty wiatr nawet przez dwie kołdry przedostał się do mojego gołego brzucha. Profesor spał na drugiej stronie i obudził się rano z przepalonym czołem. Nie dało się odłączyć w nocy piec olejowy z otwartym płomieniem. Zamarzlibyśmy. Ciepło niesprawiedliwie jest rozdawane w tym kraju. A nie jest urozmaicone. Jak głosy kobiece. Jak śnieg. Jak hodowla kwiatów.
 
środa, lutego 02, 2005
  W domu 2 .

2.2.2005

Tsukuba. Sześć godzin przed planem. I z opóźnieniem sześćdziesiąt minut. Ostatnie dwa dni upłynęły bez dostępu do internetu. Nara. Nocleg w stuletnim domu drewnianym. Burze lodowe. Do łazienki na bosakach przez ogród (japoński i przepiękny, jak chwali przewodnik). Temperatura w pokoju równa się mniej więcej z temperaturą zewnętrzną. Ściany rzeczywiście z papieru. Do not touch. Już od kilka dni niczego więcej nie chcę wiedzieć z tego kraju. Profesor niezmiennie gada i gada. Poucza i poucza. Kyoto mnie podarował (dalszych sześć godzin po zabytkach, lodowatych świątyniach i bezdusznych ulicach podczas całodobnej śnieżycy) życzliwie. Ponieważ on to wszystko już zna. Zwiedzał 25 lat temu. A ja spokojnie mogę umrzeć bez zwiedzania Kyoto. W międzyczasie najwyżej dobudowali przeszłość. Skarby historyczne. Dla pokoleń następnych. Shinkansen do Tokyo zapadał się w okolicach Ibuki-san w śniegu. Po stronie Pacyfiku nareszcie znowu pokazało się słońce.
- Jesteś niewdzięczna – powie mi profesor.
Padam w milczenie jak Shinkansen w śnieg.

 
  Koraku-En .

31.1.2005

Okayama, Matsunoki-Ryokan (= schronisko pinia), przed śniadaniem. Spaliśmy na tatami. Mocno i głęboko. Sny nie do zidentyfikowania.
Zawsze możliwe są stopnia jeszcze wyższe. Od wszystkiego. Wczorajsze przedpołudnie spędziliśmy na wyspie Miyajima. Kiedyś świętej wyspie. Na której przez czas pradawny nie wolno było ludziom zwykłym mieszkać, tym bardziej kobietom. A do dziś pełna jest obłaskawionych i uparcie żebrzących o pokarm sarnie i jeleni (z odciętymi porożami) – świętych zwierząt Japonii.
Świątynia Daiganji. Wewnętrzne pokoje na ogół nie są dostępne dla turystów. Ale koleżanka profesora po fachu, dr Funck zamówiła dla grupy zwiedzanie specjalne i nam wolno było się dołączyć. Bez słowa skargi. Dobrze nakarmiony mnich („reverent“, dla Japończyków różnica między mnichem a księdzem jest nie do zrozumienia), ojciec rodziny (musi zapewnić światu młode kadry, oprócz tego, jak powiedział sam, również mnich musi znać życie we wszystkich swoich fasetach) i mięsożerca (dalej mówi, że w swoim zawodzie potrzebuje dużo siły, oprócz tego nie może wzgardzić darom wiernych). Moja zagubiona głowa przestała go słuchać w pewnym momencie, ponieważ – jak zawsze przy takich okazjach – stopy były lodowate, a buty same z siebie marzły przed świątynią. Świat fasad sztucznych, podobny do tego w Huis ten Bosch. Myślę. Rozpromieniony niedzielny poranek. Niezgodnie ze wszystkimi przepowiedniami mamy piękne słońce. Na koniec odprowadzania dostajemy herbatę, gorzką zieloną japońską herbatę, ze słodyczami klejącymi w zębach. Podane przez kobietę w czerwonych skarpetach. Na kolanach. Babci jego, śmieje się mnich, który w trzeciej generacji dopiero prowadzi taki interes, nie wolno było wstąpić do tego pokoju. Nie miało to nic wspólnego z dyskryminacją kobiet. Wyjaśnia łaskawie. Słowa jego bez żadnej zwłoki zostają dla nas przetłumaczone na angielski. Wtedy dużo było młodych mnichów, lub aspirantów. Zapewnione mieli narybek. I oni podawali gościom herbatę. Teraz nie ma właśnie potomstwa. Aż synowie reverenta podrosną, podaje zieloną herbatę żona na kolanach. Pozwoli nam też spojrzeć do wtajemniczonego ogrodu z kamieni różnych. Żwir codziennie czyści i grabi przed świtem. Zajmuje mu to całą godzinę. Na ogół nikomu ze świata laickiego nie wolno zobaczyć ogródku. Jak wszystkich innych tajemnic. Świątyni, powiedziałabym, półprywatnej. I pana jej. Mój profesor w drodze do promu przyznaje, że zwiedzanie to dla niego było większym szokiem niż Huis ten Bosch dla mnie. Kupimy sobie dzwoneczek buddyjski. Na szczęście. I łopatę na ryż, na którym wpisany jest spokój domowy, którego daremnie szukaliśmy w dniu nowego roku w Tokio. Miyajima, święta wyspa, jest między innymi też miejscem pochodzenia drewnianej łopaty na ryż. Ogromny egzemplarz takiej łopaty wystawiony jest w głównej uliczce przed głównymi sklepami z pamiątkami. Ma być też pochowana na wieczność w księgi Guinessa jako jeden z rekordów świata. Pytam siebie, skąd Chińczycy mają swoją łopatę na ryż, identycznej formy i jakości.
A potem: Hiroshima. Sposób w który kraj złoży hołd pamięci swoim zmarłym więcej mi powie o nim niż wszystkie skrupulatnie czyste toalety ze światłoczułymi urządzeniami na fotokomórkę. Takiej sprawy bez serca jak Peace Park w Hiroshima w życiu na własne oczy nie widziałam. I nie takiego technokratycznego rozliczenia z największą katastrofą ludzkości jak w Peace Memorial Museum. Fakt, że trzeba wznawiać co parę lat obietnicę i przysięgę, wzbudza głęboką moją podejrzliwość. Tak zwana „katedra bomby atomowej” (wtedy, przed bombą, budynek ten spełnił funkcję całkowicie świecką, był mianowicie czymś podobnym do izby przemysłu i handlu) ma zostać i być przechowana w zniszczonej formie, w której jako jedyny budynek „ocalał” na wieki wieków. Na pamiątkę przyszłych generacji. I jako ostrzeżenie. Tak zostało po raz trzeci wpisane na metalowej tabliczce w roku 2003. Jak nasz spokój domowy na drewnianej łopacie na ryż. Hiroshima. Gdyby nie było niemiłosiernego słońca szóstego sierpnia 1945 roku, gdyby niebo nie byłoby czyste i zupełnie bez chmur (pilot prowadził samolot z bombą „na widok”, jak śmiesznie to dzisiaj brzmi), pierwsza bomba atomowa w historii świata zdetonowałaby najpierw nad Niigata lub nad Kokura lub nad Nagasaki. A gdyby tygodniami wisiałyby brzuchate chmury deszczowe nad cała wyspą, wszystko może rozwijałoby się inaczej.

Po śniadaniu, japońskie, pełne: spakujemy się, zamkniemy walizkę w skrytce na dworcu. Zwiedzamy najpiękniejszy ogród Japonii. Muszę odnaleźć nareszcie zgubioną głowę. Może właśnie jest zamknięta na dworcu. Koraku-En – ogród późniejszej radości. Starojapońska (albo starochińska?) maksyma mądrego władca: „Wcześniej się martw od poddanych, później się raduj niż poddani.“
 
niedziela, stycznia 30, 2005
  Ryokan Kikugawa .

29.1.2005

Telegram Miyajima: O 8-mej przyjedzie po nas miły profesor I. do hotelu, jedziemy samochodem w pełnym słońcu do Nagasaki. Zwiedzamy chińską dzielnicę (wszędzie trwają przygotowanie na chiński Nowy Rok dziewiątego lutego) i dawną holenderską enklawę handlową Dejima. Potem pociągiem do Fukuoka (Hanaka), przesiadka na Shinkansen do Hiroshima. Tak szybko w życiu jeszcze nie jechałam pociągiem. Przez tuneli pociąg potoczy się z wielkim łoskotem a ja zgubię głowę. Shinkansen do Niigata był o wiele wolniejszy. Profesor mówi, że to z powodu ostatniego wielkiego trzęsienia ziemi, które miało miejsca w październiku 2004. Wtedy jeden z tuneli się rozpadł. Linia tygodniami była przerwana. Nie wierzę mu i w mig znajduję się po raz pierwszy w życiu nad morzem japońskim śródlądowym. Promem z Miyajima-guchi (21 minut pociągiem ekspresowym na południowym zachodzie od Hiroshima) na wyspę Miyajima. Ponieważ ekspert turystyki koniecznie musi spotkać się z panią Dr Funck, która na ogół uczy w Hiroshima, ale akurat w ten weekend prowadzi kurs na wyspie. Recepcja japońskich zabytków przez cudzoziemców. Oniemiałam zupełnie przez nieustanne głosy ze wszystkich stron w ostatnich dni. Wszędzie dźwięki. W pociągach ciągle ktoś przemawia przez głośniki. Zawsze głosem kobiecym. System nawigacyjny miłego profesora też pilotował nas przez drogi i trasy wlotowych do centrum Nagasaki służalczym głosem kobiecym.

Jestem chora. Zabytki. Glosy kobiece. Muzyka baroku. Sztuczne śpiewy ptaków. Nic już nie chcę wiedzieć ani widzieć z tego kraju.



 
  Huis ten Bosch .

28.1.2005

Telegram Huis ten Bosch: o godzinie 9.23 odjazd z Beppu. Żegnamy się z Patricia i Malcolm na dworcu, po kawie z toastem pod rozlegającymi się dźwiękami (głośny śpiew ptaków i głośna muzyka europejska). Pociągiem do Fukuoka (czyli do Hakata – teraz dworce zaczynają się nazywać inaczej niż miasta, w których leżą i do których należą), tam przesiadka z specjalny pociąg o nazwie „Huis ten Bosch” do Huis ten Bosch. Przyjazd o godz. 13.04. Obiad (O-Bento) w pociągu. Miły profesor Ikenaga czeka na nas na dworcu. Jedzie z nami do hotelu Nikko. Słońce grzeje. Do pokoju nas wpuszczą dopiero po 15-tej. Zdejmuję wełniane rajstopy na toalecie damskiej. Dalej do uniwersytetu (Nagasaki International University w Sasebo), pierwsze uporządkowane biuro. Piękny widok na góry. Prof. I. studiował w Szwajcarii i w Austrii, napisał pracę doktorską o pastwiskach górskich w Tyrolu. Potem zwiedzamy Huis ten Bosch. Holenderskie miasto, położone na północno zachodnym kącie Kyushu. Nazwę dostało po letniej rezydencji królowej Beatrix. Więcej tu nic nie ma. Godzinę samochodem od Nagasaki. Z portem na łódki sportowe i widokiem na morze wschodniochińskie. Chyba zwariowałam. Znajduję się nie tylko nie w właściwym filmie, lecz nie na właściwej planecie. Odkatapultowana. Świat absolutnie pozorny i sfałszowany. Kraina Disney. W formie Holandii, w skali1:1. W Japonii. Wiatrówki. Dzielnice handlowe. Katedra z Utrecht. Domy mieszczańskie. Kanały. Przystanki. Dla autobusów. Dla promów. Z wieży mniemanej katedry widać, że fasady z wypalanych cegieł przyklejone są jakby z grubego kartonu. Do brzydkich części z szarego betonu. Ale wszystko jest autentyczne. Kostki brukowe importowano z Hollandii. Dotykam domy, mury. Czuję szorstki kamień pod palcami. Nie wierzę ani oczom ani palcom. Tego im nie daruję. Japończykom. Że zmylili mi zmysłów. W nocy miasto wygląda jeszcze bardziej jak z bajki lub z horroru. We mnie gotuje się nie tylko trzecia złość, lecz nigdy jeszcze nie doświadczona agresja. Teraz już nic im nie wierzę. Japończykom. Oni są w stanie do kopiowania wszystkiego. Do udawania wszystkiego. Uśmiechem. Graniem. Wzniesieniem fasad. Z prawdziwych cegieł wypalanych i nasmarowanych w Amsterdamie. Chore społeczeństwo. Które coś takiego wymaga. Chce. Ogląda. I zeszyty Manga. I pałace Pachinko. Chore społeczeństwo. Które sobie funduje taki nonsens. Huis ten Bosch za późno zostało wybudowane. Okres bubble przestał bubblować. Mania wielkości. Inwestowali 2,6 miliardów US-$. A potem rynek nieruchomości spadł. Ale to miasto istnieje dalej. I w nim setki ludzi pracujących. Japończycy ze skośnymi oczami, w przedziwnych mundurach. Przebraniach. Którzy ani słowa nie mówią lub rozumieją po nie-japońsku. Z wiecznym uśmiechem na ustach. Uśmiechem. Uśmiechem. Wleją na nas wodospadami grzeczności. Boże, gdzie ja jestem? Wszędzie dźwięki. Muzyka baroku. Haydn. Mozart. Vivaldi. W parku za zamkiem. Nie wytrzymuję. O ósmej wieczorem (od kwietnia o dziewiątej) fajerwerki i show laserowa. Codziennie. Przez cały rok. Potem głośniki życzą nam miłego wieczoru w „europejskim nastroju“, tak głośno, że mieszkańcy Pusan pewnie też usłyszeli. Echo wraca z niewinnych pagórek dookoła. Chciałabym uciekać jak najdalej. Hotel Nikko znajduje się poza murami tego świata wielkiego dziwu. Rodzaj trzeci sztucznego miasta: Tsukuba – miasta naukowców. Yufuin – wieś tradycji. Huis den Bosch – A i O japońskiej turystyki. Z wysokim deficytem. Ale naturalnie atrakcyjne. Drogie. Trzeba zapłacić ogromną sumę, by przekraczać szlaban „arrival“. A po bramie „departure“ nic nie ma. Wieczorem jedliśmy w chińskiej restauracji na drugim piętrze mniemanej katedry z Utrecht. Nie było innej możliwości. Na tym samym piętrze – alternatywnie - istniały jeszcze restauracja koreańska i japońska. Po południu piliśmy kawę na rogu placu przed katedrą (pierwsza toaleta damska, która oferowała bezpłatnie podpaski obok waty na szminkę). Na ulicach czerwone, żółte, zielone i niebieskie samochody. Takich nie ma w całej reszcie kraju. I nareszcie hotel Nikko. Bez dostępu do internetu w pokojach. Umeblowane jak w socjalizmie. Szufladka biurka wisiała w mojej dłoni, jak tylko dotykałam. Bagażowymi w Japonii zawsze są młodziutkie chude kobiety. Biegają przez cały parking, żeby zwalniać nas od ciężkiej walizki. Za nic na świecie nie ciągną jej na kółek. Boże, gdzie ja tu jestem?






 
  Odłączona od świata .

Od paru dni nie mam dostępu do internetu. Program konstrastów. 28.1. Odjazd z Beppu do Huis ten Bosch. Holenderskie miasto na południowo zachodnim końcu Kyushu w Japonii! 29.1. Odjazd z Huis ten Bosch do Nagasaki, zwiedzamy w 2 godziny Chinatown i dawna siedzibę handlową Holendrów Dejima. Dalej na wyspę Miyajima, gdzie profesor jest umówiony z kolenżanką po fachu. Wspaniała japońska kolacja. Onsen. Spacer po nocnej wyspie. 30.1. Miyajima. Zwiedzamy relikwiarz shinto Itsukushima (należy do skarbów światowych UNESCO). Jedziemy do Hiroshima. Peace Memorial Museum. Nocleg w Okayama. Nie wiem, gdzie głowa stoi. Więcej i dokładniej o tym wszystkim w najbliższym czasie.
 

ARCHIVES
01/02/2005 - 01/09/2005 / 01/09/2005 - 01/16/2005 / 01/16/2005 - 01/23/2005 / 01/23/2005 - 01/30/2005 / 01/30/2005 - 02/06/2005 / 02/06/2005 - 02/13/2005 / 02/13/2005 - 02/20/2005 / 02/20/2005 - 02/27/2005 / 02/27/2005 - 03/06/2005 /


Powered by Blogger