Telegram: wczoraj rano wypełniliśmy pierwszy „absence report“ w domu Ninomiya. To nie jest szykana. Lecz troska straży pożarnej: ona chce wiedzieć kto kiedy w którym domu śpi. Jechaliśmy przez Ueno/Tokio do Utsunomiya do Nikko, nocowaliśmy w „Turtle Inn“ i obudziliśmy się dziś rano w świeżym śniegu. Po kolei w skrócie (dopiero wróciliśmy i jesteśmy zmęczeni):
14.1. Pierwsza jazda shinkansen-em (japońskiego pociągu wysokiej prędkości) z Ueno do Utsunomiya (40 minut), z dwupiętrowego wagonu widzę kolorowe dachówki. Japonia z góry jest niebieska, czerwona, zielona i błyszczy! W Utsunomiya piękne słońce, gorąco nam się zrobiło wschodząc schody do relikwiarzy Fukaara, u góry napiliśmy się świętej wody. Relikwiarz psów. Święty dzwon. W drodze do obiadu kupiliśmy czapki na basen (w Tsukuba nie było, a inaczej nas nie wpuszczą), potem jedliśmy specjalność miasta: Sui Gyoza. Chińskie pierogi wodne (czyli w zupie), znakomicie! O 15-tej termin u profesora Nagaj w uczelni „Civil Engineering“. O 16-tej koniec. Profesor N. m spotkanie w Nikko, wobec tego nas zawiezie tam samochodem. Jedziemy przez najdłuższą aleją cedrów na świecie (znajduje się w książce rekordów Guinness). Mieszkamy w Turtle Inn w japońskim pokoju. Powietrze górskie. Szum rzeki górskie Jak kiedyś, dawno temu, w Szwajcarii. Kolacja: Yuba, specjalność z Nikko, różne rodzaje tofu. Z kieliszkiem zimnego sake, również z Nikko.
15.1. Śnieg – nie ma słońca. Zwiedzamy świątyni i relikwiarze. Świątynia Rinnoji, ogród w śniegu, hol z trzema Buddami na bosakach czyli w skarpetach (jutro znowu mamy katar), relikwiarz Toshogu, wielka brama, pięciopiętrowa pagoda, 3 małpy (nic złego nie słyszę, nie widzę, nie powiem), brama zmierzchu, śpiący kot, 200 schodów do grobu Tokugawa Ieyasu, hol krzyku smoka, relikwiarz Futarasan, relikwiarz Taiyuin dla wnuka Tokugawa, trzeciego szoguna. Autobusem w góry, 20 serpentyn na 1.300 m ponad morza. Śnieg pada coraz gęściej. Jezioro Chuzenji w mgle. Spadek wody górskiej Kegon (windą najpierw 100 metrów na dół, tam rozmowa o Goethego i o spadek Renu w Rheinfelden, przez co uciekł nam autobus do Nikko). 28 serpentyn z powrotem do Nikko (drogi w jednym kierunku, jedną trasą jedzie się na górę, drugą na dół, jak na wyspie Maui). Wyjeżdżamy pociągiem Spacia (prywatna kolej) o godzinie 16.21 w kierunku Asakusa/Tokio. Uczę się podczas jazdy pierwszych dwóch lekcji sylab Katakana. Już dam radę napisać i odczytać „ramen“ (chińska zupa kluskowa) i „aran“ (= Alan, tak ma na imię londynski mąż Jeannette). O 19-tej bierzemy autobus do Tsukuba. Śnieg przemienił się w mocny, ciepły deszcz. Wszystko inne jutro.
Nikko nikko – po tutejszemu znaczy „uśmiechać się“.
11.1.2005
Tokio II: pociągiem przez Hitachino-Ushiki do Ueno; o szczęściu zdobycia bilety na Shinkansen do Utsunomiya i Nikko; park Ueno, świątynia Kaneiji (Tokugawa); spacer po Yanaka (dużo dużo świątyń i cmentarzy); przy obiadowym curry rozmyślania nad słupami wysokiego napięcia.
Spotkanie W. z panem B., dla mnie zostaje z niego obraz typowy dla pani domu, że społeczeństwo japońskie jest jak patelnia teflonowa, nic nie przypala.
Wieczór z Hiroko i Mario, pytanie, kto jak i kiedy się relaksuje (W i H w kuchni gotując, M w pralni, J prasując); nieudany kup kamery digitalnej w Shibuya, natomiast wgląd do raju pachinko. Powrót autobusem (o wiele wygodniej niż pociągiem).
Widziałam dziś niesamowitą ilość śpiących Japończyków.
Tyle w lakonicznym skrócie. O północy zgaszą w bibliotece światłą i włączą internet.
Jutro przetwarzam w normalnie płynną prozę.
Dobranoc!
9.1.2005
Byliśmy o dwunastej w CapiO Hall i przyglądaliśmy się, jak około 800 młodych ludzi obchodziło w oficjalnej ceremonii miasta „dorosłość“. Część męska była w czarnych garniturach z krawatem luźnym lub przywiązanym mocno do szyi. Bardzo niewielu z nich nosiło tradycyjne męski stroje japońskie. Natomiast część kobieca pokazała się bez wyjątku w przepięknych kolorowych kimono. Z białą etolą futrzaną. Włosy farbowane henną lub w naturalnej czerni czesane do tyłu i do góry, z kwiatkami naturalnymi lub różnymi innymi drobiazgami z plastyku. Trzymały dopasowane do kimono malutką torebkę w ręku. I malutką komórkę. I malutki aparat digitalny. Na stopach miały białe skarpety. Chodziły w tradycyjnych japońskich sandałach.
dla Tanji Dückers
8.1.2005
Po wczorajszym dniu szlachetnego metalu nastąpił dziś dzień ziemi: doyobi. Profesor już wieczorem popadł w rozpacz. To jest normalnie, mówi z niego wieloletnie doświadczony przewodnik turystyczny, po pierwszej euforii przyjdzie rozpacz, zanim zaczyna powolne dopasowanie. Do nowych warunków. Do nowego klimatu. Do nowego świata. Pocieszyłam go, o ile mi to było możliwe. Dzielnie wypiłam z nim drugą szklankę sake.
Doyobi. Dzień poświęcony ziemi. Sobota z twardym gruntem pod nogami. Do naszego apartamentu 2108 w domu Ninomiya wchodzimy przez długi korytarz. Zaraz za drzwiami wejściowymi zdejmujemy grzecznie buty i zostawiamy je na małej płycie kamiennej. Przy ścianie stoi szafa, która w stanie jest przyjmować przynajmniej 50 par butów czystych. Ale nie ma możliwości powieszenia paltów zimowych, czasami mokrych od śniegu lub deszczu. Na skarpetach lub kapciach dalej przez korytarz wyłożony teraz kwadratowymi kawałkami sztucznego dywanu w skromnym, beżowym kolorze. Po prawej najpierw łazienka, potem toaleta, i kuchnia. Duży pokój otwiera się na końcu korytarza prosto przed siebie na balkon i po lewej stronie, czyli w kierunku północnozachodnim. Przez wsuwane drzwi z japońskiego papieru wkraczamy zaraz po lewej do sypialni. Dwie szafy wbudowane w ścianę końcową, czyli mniej więcej na wysokości rozstawionych za drzwiami butów zimowych są najbardziej zimnymi miejscami w całym mieszkaniu. Nie mam pojęcia, dlaczego. Ale w jednej z nich powieszamy nasze ciężkie płaszcze.
Przyjechaliśmy w dniu ognia – czyli kayobi – , i wkradaliśmy się od razu do łóżka. Byliśmy strasznie zmęczeni, złapał nas jetlag. A mieszkanie było potwornie zimne. Tylko pod grubymi kołdrami znaleźliśmy trochę ciepła – ognia! A resztę tamtego roku spędziliśmy pochyleni nad różnymi instrukcjami obsługi różnych rafinowanych urządzeń apartamentu. Zaczynamy więc jeszcze raz od początku: Łazienka. Pokój high-tech, składając się z części mokrej (kabina z wanną, prysznicem i jedynym w całym mieszkaniu lustrem wielkości Europejki) i części suchej (tam stoi pralka, jest umywalnia i nad nią wisi szafka lustrzana). Wszystko w skromnym beżu. Z matowego plastyku, łatwy do utrzymania w czystości. W wannie lepiej nie używać mydła. W Japonii myjemy się pod prysznicem. O lustrze nic nie ma w instrukcji. Nic w nim nie widać od momentu, w którym chcemy się myć lub – co również jest możliwe i w tej kabinie, ale tylko w wyjątkowych wypadkach – suszyć bieliznę czystą, wyjętą z pralki. Wtedy koniecznie dobrze zamykać drzwi do części suchej i nacisnąć guzik DRY, nastawiać timera na 6 godzin. Dla sześcianu bez okna istnieją jeszcze trzy inne guziki do ogrzewania lub wietrzenia. I – bardzo istotne – elektroniczny punkcik (fingerpoint) do włączania gorącej wody. Woda gorąca jest zaprogramowana na temperaturę 42°. Nie można się kąpać w wodzie wyższej temperatury, ani brać prysznic ani nastawiać pralkę. Części suchej nie da się ogrzewać, zęby myjemy więc szczotką w drżącymi z zimna palcach. Tu możemy się tylko pozbyć dochodzącej ewentualnie z części mokrej pary – przez wentylację. Pralkę obsługuje pani domu, tak samo jak żelazko. Więc o nich zaraz więcej. Najpierw dalej do toalety. Istnieją specjalne kapcie, które powinniśmy wkładać wchodząc i zostawiać przed drzwiami wychodząc. Samą przestrzeń, malutką zresztą, gdzie stoi ubikacja da się ogrzewać, natomiast klapę od sedesu. Można też, po załatwionej sprawie, sobie tyłek opryskiwać mocnym lub słabym strumieniem ocieplonej wody. Kto jednak zamierza siedzieć tam dłużej, powinien wyłączyć elektrycznego ogrzewania sedesu, w celu zapobiegania „low-temperature burns“. Z środka płuczki wystaje zwykły, błyszczący kran na wodę, który po spłukiwaniu zapełnia z powrotem płuczkę wodą zimną i daje nam zarazem możliwość mycia rąk. Ale proszę bez mydła! Mydło mogłoby doprowadzić do szoku elektrycznego w całym urządzeniu. Tylko kran błyszczy w tym malutkim pokoiku. Cała reszta zrobiona i wykładziona jest z matowego materiału sztucznego, w kolorze, nadal, skromnie beżowym. Po myciu rąk dalej do kuchni. Normalna kuchenka gazowa. Normalny wyciąg kuchenny. Normalna lodówka. Normalna zamrażarka. Normalny piecyk mikrofalowy, który nam śpiewa piosenkę, kiedy sake jest ciepłe. A jak nie wyjmujemy je od razu, przypomina nam to co dziesięć sekund inną melodią. Dziwne jest tylko ogromny, nadwymiarowy zlew. Wyposażony tak zwanym „food waste disposer“. Nie wolno w Japonii wyrzucić reszty jedzenia lub skórki po marchewek i bananów do śmieci. Trzeba je wpychać, pokrojone w drobne kawałki, do disposera w zlewie w kuchni. Ale uwaga: nie wolno tam włożyć porcelany, szkła lub zegarków. Potem położyć „Noise insulation Lid“ i nacisnąć guzik „start“. Zaczyna się straszny huk i kuchnia cała w dreszczach. Głośniej niż młocarnie na gospodarstwie moich dziadków w Büren. Po pół minuty nastąpi płukanie, jak u dentysty, płynem higienicznym OralB. I potem wszystko znikało, razem z zapachem nieprzyjemnym. Połknięte przez nie wiadomo co. Dlatego nie śmierdzi na dole, tam gdzie stoją samochody sąsiadów i zostawia się w specjalnym pomieszczeniu śmieci, wysegregowane po rzeczy łatwopalne i rzeczy nie palne. Dlatego tam nie ma myszy ani szczurów, które znikają tajemniczo szeptając jak my, niespodziewanie dla nich, wchodzimy.
Więcej nic nie ma do opowiadania. Chyba że nasz apartament na warunki japońskie jest ogromny. Że dysponujemy ogrzewaniem podłogowym, które ułatwia nam życie ze względu na temperaturę wewnętrzną. Przed którym jednak Hirosawa ostrzegła nas pierwszego dnia („you have to pay a lot of gas for it, I don’t recommend“). Że pranie wywiesza się również zimową porą na balkonie (ta sama Hirosawa: „In Japan we dry the washing outside“), i tylko w wypadku wyjątkowego mrozu lub deszczu wolno je suszyć w części mokrej łazienki, która po wciśnięcia odpowiedniego guzika działa jako suszarkę. Że nie ma kolorów (oprócz barwnych obrazów po tsunami z telewizji) i że nic nie błyszczy. Profesor śmieje się ze mnie, bo wierzę i czytam Tanizaki Jun’ichiro. „Chwała cieni. Koncepcja estetyki japońskiej.“ Japończycy nie lubią polerowanych powierzchni. Tylko na stacji Shinjuku i na lotnisku Narita zobaczyłam blaski. Na czyściuteńkich podłogach, po których biegają codziennie milionów butów brudnych. Ale nie lubią klozety z porcelany, ani wanien z porcelany, ani umywalni z porcelany. Nie lubią wyczyścionych z kamieni kranów metalowych. „Na ogól ogarnia nas niepokój, kiedy zobaczymy jasno błyszczące rzeczy”, pisze Tanizaki Jun’ichiro i specjalista od sustainability śmieje się ze mnie, ponieważ Tanizaki napisał to jakieś sto lat temu. Wtedy lubili papier hoshi, powiem uparcie, „który wchłania światło jak kartoflisko pokryty świeżym, miękkim śniegiem”, a dziś matowy materiał plastykowy. Zasada jest taka sama, cytuję dalej: „W Chinach istnieje słowo ‚shouguang’ a w Japonii słowo ‚nare’. Znaczenie obu słów jest podobny, mianowicie blask, który powstaje, kiedy miejsce ciągle dotykane jest przez wielu rąk ludzkich, i zostaje od nich wypolerowane. Wydzielania ze skóry wsiąkają powoli w materię. Chodzi oczywiście, innymi słowy, o brud i pot. I trzeba powiedzieć otwarcie, że w tym, co my szanujemy jako „rafinement”, znajduje się również element nieczystości i brakującej higieny. Podczas gdy w świecie zachodnim postarają się wykryć i wyeliminować wszelkiego rodzaju brudu, to my z Azji Wschodniej konserwują go starannie i estetyzują, taki jaki jest.”
Na pewno rozgrzany sedes na toaletach supermarketu Kasumi w Tsukuba daje dobry grunt różnym kultur bakterii. Nie siadłam na nim. Tylko dotykałam ostrożnie palcami. I pytanie moje, przezroczyste jak szron na szybie, zostaje wiecznie z zimnej przestrzeni: dlaczego w tym kraju można ogrzać klapę od sedesu a domów nie?
Wracam do pralki, do odkurzacza i do różowego żelazka. Instrukcja obsługi dla pralki jest marna. Tak samo dla odkurzacza-zabawki (przyznam, Japonki są niższego wzrostu niż ja). Dla żelazka w ogóle nie ma instrukcji. Wszędzie w mieszkaniu jest tysiąca znaków ostrzegawczych. A pralka ma pokrycie z plastyku, które nie da się zaryglować. W kolorze oczywiście skromnie beżowym. Nic dziwnego. Dzień i noc powinniśmy zadbać o nasze nie urodzone dzieci, a pralka da się otwierać w każdej chwili. Nie przestaje nawet prać, ani wirować, i dźwięku po sobie nie nadaje. Zaczyna śpiewać dopiero wtedy, kiedy skończyła program. Sześcioletni chłopak łatwo może do niej wskoczyć, jak tylko mu się zechce. Nic mu nie będzie. Najwyższa temperatura w pralkach całego kraju jest 50°. Nie po to, aby nieszczęśliwie do niej wpadnięte niemowlęce się nie ugotowało. Nie. Temperatura ochrania części plastykowe w pralce, które przy wyższej temperaturze wody mogły się roztopić. Żelazko ma kolor tak mocno różowy, że źle mi się zrobiło. Zniechęcona prasuję wyschnięte na świeżym powietrzu (o dziwo: wszystko w ciągu pół dnia jest suche do ostatniej nitki) koszule profesora. Jestem zła, ponieważ brakuje mi instrukcji. Mimo, że żelazko działa jak najlepiej, z parą tak samo jak bez. Jednak, czuję się upokorzona. To co kobiety mają do zrobienia, muszą wiedzieć z powietrza. Lub z brzucha. Cały hightech jest dla mężczyzn. Bardzo musiałam wysilać swoją biedną głowę, by zrozumieć, że pralka nie grzeje wodę, lecz ciągnie wodę w tej temperaturze, w której ja nastawiam regulator przy kranie z rury. I że jednak wszystko to na nic się nie nadaje, kiedy elektronicznie regulowany dopływ wody gorącej do mieszkania nie jest włączony. Podobne wariactwo widziałam na własne oczy tylko w Birmingham. Tam musiałam włączyć gniazd wtyczkowych, inaczej prąd nie płynął.
Wystarczy na dzisiaj. Aoki-san czeka na dole. Pójdziemy na obiad z jego 84-letnią matką i małżeństwem z Bielefeld, które uczy na tutejszym uniwersytecie język niemiecki.
born in Liestal, lived in Warsaw, Berlin, Birmingham, Tsukuba, Cracow - last years in Meldorf near the North Sea