Japonia2005
piątek, stycznia 21, 2005
  Kukułka .

Toyama. Przez całą noc padał śnieg. A rano ulice miasta są czarne i błyszczące. Nie widać ani słychać odśnieżarki. Ulice w nocy zostały ogrzewane i sprzątnięte od wody z podziemnymi źródłami leczniczymi. Na skrzyżowaniach wiszą elektroniczne tablice, z których odczytamy, ile czasu musimy czekać aż światło czerwone zamienia się w światło zielone. Dla pieszych (wszędzie w tym kraju) rozlega się w dodatku świergotanie, ćwierkanie ptaków. Zależnie od strony świata. Jako sygnał rozpoznawczy dla niewidomych. Kos. Drozd. Zięba i szpak. Mieszkamy w pokoju na rogu na 13 piętrze hotelu Ana na alejach Otomachi. Krzyżuje się ona pod nami z ulicą zamkową. Zasnęliśmy z kukułka i budziliśmy się z kukułką. I kukułka jest ze mną cały dzień.

Irytacje. Jedzenie coraz bardziej jest wyśmienite. Wyszukane. W Niigata myśleliśmy, że znajdujemy się z Tsuji-san już w niebie kulinarnym. Jedliśmy przy normalnych stołach sashimi, noppe stew (taro, rodzaj ziemniaka, korzenie lotusa, pędy bambusa, orzechy ginko i łosoś w sosie sojowym), nanban shrimps (słodkie), ryż koshihikari i popijaliśmy rożne rodzaje sake z ryżu z Eschigo, m.i. sake ośmiu gór. Teraz już nie pamiętam nazw potraw. Ponieważ usługa jest coraz bardziej poniżająca. Jak dostanę po kolei 18 smacznych delikatesów od pani na kolanach, nie polepsza to ani mojego trawienia, ani humoru. Inaczej u mężczyzn, którzy z czerwonymi głowami coraz głośniej rozmawiają. Mnie mogłoby tu już nie być. I nic by się nie zmieniło dla nich. Punktem szczytowym wczorajszego wieczoru: jak pojawiła się pani właścicielka restauracji, kłaniała się nisko raz po raz, i podlała na kolanach piwo. Z zamarzniętym uśmiechem na zgranych ustach. Potem kłaniała się jeszcze raz. Na kolanach. Na pożegnanie. Odsunęła się. Na kolanach. W eleganckim kimono. Ze szeleściącym jedwabiu. Profesor był zachwycony. Że tylko dla niej trzeba będzie zapłacić dziesięć tysięcy Yen. W restauracji pięćdziesięciu kamieni. Z tym, że w tym wypadku kamień jest odpowiednikiem jednostki miary dla ryżu. Wyjaśnił wyszkolony sinologa a mnie złapała po raz drugi złość. Jestem rozdrażniona do dziś. Zostałam w pokoju hotelowym i nie dałam sprzątaczkom sprzątać pokoju.

Nic się nie zmieniło przez to, że po południu zwiedzaliśmy muzeum Suiboko. Nawet nie fakt, że mąż dostał od dyrektora prezenty (katalog, pocztówki). I tym bardziej pierwsza prawdziwa, zielona, gorzka, musująca herbata w lodowatym herbaciarium. Śnieg pada niezmiennie.

Mnie tu nikt nie potrzebuje w tym kraju kukułek. W kraju, w którym nie wypada usłyszeć dźwięki oddawania moczu od kobiet, dlatego ubikacja w naszym prywatnym pokoju hotelowym włącza automatycznie spłuczkę jak tylko mój tyłek dotyka ogrzewany sedes. Ale jak specjalista od turystyki siusia na stojąco, nic się nie włącza. W kraju, w którym dziewczynki chodzą zimową porą w krótkich spódnicach i skarpetkach do szkoły. W kraju, w którym kobiecie mężatkiej zabrania się pracować, a jeśli jednak pracuje, to bez wizytówek, czyli bez stanowiska. W kraju, w którym kobiety nawet muszą bez krwi menstruować, bo nie z nalazłam innego śladu we wszystkich ustępach damskich. W kraju, w którym Alpy znajdują się przy brzegu morskim i kobiety mają bardziej indywidualistyczny gust niż mężczyźni w krawatach i tenisówkach. W Tokio istnieją domy publiczne, w których faceci pracują a kobiety płacą. Ogromne zdjęcia najbardziej atrakcyjnych mężczyzn wiszą na fasadach i codziennie zostają – według stanu konta – zaktualizowane. W porównaniu do nich twarze dziewczyn szkolnych na drugiej stronie ulicy wyglądają blade, bezbarwne. Kuku kuku kukułki.

 
  Śniegobraz .

20.1.2005

Telegram z Toyama, hotel Ana, pokój 1320: wyruszyliśmy z Niigata rano o godzinie 7.54. Pociągiem normalnym do Toyama. Tsuji-san żegnała nas na dworcu, przypomniała raz jeszcze, że Japonia jest malutkim krajem, ale istnieją ogromne różnice pomiędzy różnymi częściami kraju. Jedziemy po brzegu morza japońskiego na południe. Morze jest złe. Rzuca pieniące fale. Śniadanie w pociągu. Zimny ryż. Gorącą herbatę zieloną. Gorącą kawę czarną. Dwie lekcje z podręczniku „Easy Katakana“. The Japan Times (m.i. raport o szczęśliwym powrocie pana Weldona z północnych Korei – widzieliśmy go dwa dni temu na własne oczy w Tokio. Media wolno pracują w tym kraju). Deszcze i śniegi po drodze. Przyjazd do Toyama punktualnie o godzinie 10.50. Aoki-san czeka na nas na dworcu, uspokojony, dogonił nas z Tsukuba. Dwóch panów z administracji prefektury czekało na nas. Z kierowcą i samochodem. Po pierwsze spacer w deszczu w przyszłym parku Kanał, którego się dopiero buduje na zasypanym dawnym korycie rzeki Jinsu. Japoński obiad (bez butów, ogrzewanie podłogowe, ręce i stopy suche) na 14 piętrze Urban-Center. Dr Hanyu, ksiądz szinto w 23 generacji, wynalazca śniegobrazu (w analogii do krajobrazu) doktór uniwersytetu Tokio, następca dyrektora generalnego Public Works prefektury Toyama, wyjaśnia nam różnicę pomiędzy aktywnym traktowaniem śniegu a pasywnym. Pokazuje zdjęcia z prywatnego ogrodu śniegowego. Odróżnia dzieło sztuki ze śniegu od rzemiosła śniegu. O tym Szwajcarzy również niczego jeszcze nie wiedzą. Potem wycieczka samochodem po portach miasta (Shinminato, Toyama i Fushiki). Deszcz w międzyczasie przemienił się w śnieg. Góry trociny, podobno tu leża całe lasy chileńskie. Ogromne stoiska używanych samochodów. Wszystkie białe samochody niepotrzebne już Japończykom (kupili sobie nowego modelu) znajdują się w Toyama, gdzie sprawdzają je Rosjanie, kupują, ładują na statki i odpływają do z Władiwostoku. To co Rosjanie nie zabierają, Japończycy oddają do złomu i eksportują do Korei Południowej. Takim sposobem kraj zostaje czysty. Samochody będą zawsze nowe. I autostrady pełne. O godzinie 15-tej rozmowa z administracją turystyki. Znajdujemy się w ogromnym biurze na planie otwartym mniejszego rozmiaru. Tłumacz Adam z Ameryki (ma rodzinne związki z Norwegią i Niemcami). Wideo z Tateyama (szczyt 3000 m nad morzem, tyle samo co szwajcarski Titlis) i Tateyama Kurobe, z najwyższym szczytem Onanjii (3014 m). Pokazują nam czyste wędrowanie po górach. Budowanie ustępów wysokoalpejskich. I drogę utylizacji wody ze spłuczki. Podobno tu wiosną nad wodą widać fatamorgany jak w pustynie Sahara. Święty kraj, którego dotychczas nikt jeszcze nie odkrył.

Kolacja w restauracji „Pięćdziesiąt tysięcy kamieni“ z miłym księdzem Shinto. Córka jego wyszła za mąż za włoskiego Szwajcara i mieszka w Bellinzona. Po kolacji chce nam pokazać dzieła sztuki ze śniegu w parku przed urzędem prefektury, stroskowany cały czas, w trakcie jedzenia 18 delikatesów japońskich, że na dworze nie ma śniegu. Bez śniegu nie ma twórcy ani twórczości. Jemy ostatnią zupę i czekamy na deser. Piorun przecina noc, grom nastąpi bez zwłoki. Ciężki śnieg zaczyna spadać z nieba nad miastem, które leży nad morzem i w Alpach japońskich jednocześnie. Śnieg w Toyama jest mokry, wyjaśnia współpracownik doktora H. Na Hokkaido natomiast jest puszysty i lekki. Przebrniemy przez głęboką białość do parku. Głęboko w nocy. Omijamy prysznice na ulicach. Ulice, jak pada śnieg, automatycznie zostają wymyte przez gorącą wodę z naturalnych źródeł podziemnych. I odlodowane w wypadkach gwałtownego spadku temperatury. Ciepłe prysznice parują i szemrzą dookoła. Drzewa ze śniegu. Ślady ze śniegu. Ludzie ze śniegu. Aoki-san wszystko fotografuje fleszem. Odbicia z naszych butów. W parku. W końcu dotarliśmy mokrymi butami na nasze trzynaste piętro. Za oknem grube płatki śniegu. Zima w Toyama. Nareszcie. Śniegobraz.

 
  Pierwsze trzęsienie ziemi .

19.1.2005

Tsuji-san opowiadała rano, że wczoraj o godzinie 21.50 ziemia w Niigata się trzęsła. Lekko tylko. Ale jednak wyczuwalnie w domach. Na ulicach raczej nie. Tego nie rozumiem. Byliśmy w naszym pokoju na 26 piętrze. Profesor wpatrywał się w nocne miasto i sączył ze szklanki zimne sake. Ja walczyłam z klawiaturą, która ciągle przedstawiała się na japońskie sylaby. Nie zrozumiałam dlaczego. Ponieważ moje palce za szybko biegały po niej i głowa nie nadążyła. Myśleniem. Patrzeniem. Zapamiętaniem. A przecież byłam taka zadowolona, że nie wzięłam laptopa, ponieważ w pokoju hotelowym stoi płaski ekran, Hitachi, najnowszy model, na którym możemy oglądać BBC WORLD i którego mogę też nakarmić tekstami blogowymi. Nie jednocześnie oczywiście. Co – nie ma czego kryć – powołało małe napięcie w pokoju 2609 pomiędzy godzinami 21.30 a 22.30. Wobec tego najprawdopodobniej nie wyczuwaliśmy trzęsienia ziemi.

Niigata – dziwne miasto bez duszy. Mieszkamy w najwyższym budynku. Niczego tu nie ma do zwiedzania. Kiedyś podobno było dużo kanałów. Zbiórki wody. Jeziorka. Wody śródlądowe. Drogi wodne na transport. W zimie raj dla dzieci na łyżwach. Góry za plecami. Morze przed czerwonymi policzkami. Morze japońskie na drugim brzegu, ze strony Rajin-Sonbong, w koreańskiej terminologii nazywa się morze wschodnie. Nazwę tę Japończycy z natury rzeczy nie mogą przyjąć, ponieważ na wschodni brzeg ich wyspy dobijają się fale z Pacyfiku. Na plaży w środku miasta ułożone są stosy ogromnych falochrony. Woda podczas porannego spacerku wyglądała niewinnie. Rybacy skrobali trawę morską opuszczonego akurat przez odpływu betonu. Obok niesamowity kran walczył z ogromnymi skałami.

Wczoraj w shinkansen-ie nagle zrozumiałam, jak szybko przyzwyczailiśmy się do zimnego ryżu. Stoję nadal jakby krok za mną. Jak cień własnego ja. I obserwuję zdziwiona, co ja robię. Otwartą gębą. Tsuji-san proponowała, z powodu czasu, abyśmy kupili sobie piknik na stacji Tokio i jedli w pociągu. W Niigata, obiecywała, będzie o wiele lepsze jedzenie japońskie niż w Tokio. Wszyscy Japończycy bez wyjątku, którzy wysiadali z shinkansen-u, który przez cały dzień pędzi z Niigata do Tokio, a potem z Tokio do Niigata, wynosili puste pudełka oraz puste butelki po wodzie, puszki po piwie, butelki po sake w szatce plastykowej, w której kupili gdzieś na jakiejś stacji północno zachodniej zimny obiad. Rzucili pustą przezroczystość na peronie w Tokio do specjalnych worków na śmieci w specjalnych blaszanych pojemników. Od pasażerów jednego wagonu przelały się worki. I od razu pojawiły się wesołe dziewczynki w białych rękawiczkach. Jedne uniknęły z wypełnionymi po brzegach workami, drugie wyłożyły pojemniki nowym przezroczystym plastykiem. Każdy w tym kraju nosi swoje śmiecie ze sobą, aż znajduje właściwy na nie pojemnik. Gdyby wiedzieli o tym Szwajcarzy! W sklepie, w którym wszystko kosztuje 100 Yen, kupić można „portable ashtrays”. Popielniczka dla kieszeni. Do roznoszenia. Do towarzystwa w podróży. Shinkansen z Niigata w Tokio najpierw został gruntownie sprzątnięty, zanim nowym podróżującym wolno było wsiadać. Wszyscy czekali bez słowa i bez znaku skargi. Cierpliwie na zimnym peronie. Z zimnym obiadem w ręku. Jak panowie kończyli sprzątać i wysiadali, zamknęły się za nimi drzwi i w pustym pociągu wszystkie siedzenie automatycznie przewróciły się. W Japonii nikt nie musi podróżować siedząc tyłem do ruchu pociągu.

Jedliśmy w shinkansen-ie zimny ryż i zimną rybę pałeczkami, podczas gdy Fuji za oknami powoli zniknął z zasięgu naszych twarzy. Popijałam zimno gorącą herbatą zieloną z plastykowej butelki. Aż następne wulkany się pojawiały. Substancje płynne, picie wszelkiego rodzaju, od słodkiego soku po kawę i sake, można kupić w zimnej lub gorącej formie. Wszędzie. Na wszystkich rogach domów i ulic. We wszystkich budach. W tunelach metra. Na stacjach. Na dworcach. Z tak zwanych „Vending machines“. Które stoją w całym kraju w regularnych odstępach. Wymierzone z góry. Aż do piętrach hotelowych. I do naszego domu Ninomiya. Tylko jedzenie zawsze jest raczej zimne. W eleganckiej restauracji tak samo jak z pudełka na piknik w pociągu. Zjadłam ku mojemu ogromnemu zdziwieniu wilczym apetytem zimny ryż z pudełka imitatu drewnianego. Potem zapakowałam wszystko, nie prawdziwe drewno, karton, plastyk z powrotem do przezroczystej reklamówki, wiązałam uchwyty, wynosiłam w Niigata z shinkansen-u i wyrzuciłam na peronie do przeznaczonego dla naszego wagonu pojemniku na śmieci wysortowanych.

Niebo pochmurzyło się. Po południu deszcze i śniegi mają padać. Nie ma zimy żadnej. Na razie. Wiatr drzemniał rano, powietrze było łagodne, słońce blade. Pokój hotelowy, jak przyjechaliśmy, nagrzane było do 24 stopni. Chcieliśmy zmniejszyć temperaturę wewnętrzną elektronicznie na 20 stopni, i air-condition od razu włączył przypływ lodowatego powietrza do pokoju. Najlżej ubrane w Japonii są dzieci. Opowiadał przy obiedzie Vladimir, Rosjanin. Tym mniejszy człowiek, tym bardziej nagi. W Rosji jest odwrotnie, mówi Rosjanin. Wszędzie jest odwrotnie. Myślę i czuję jak złapie mnie pierwsza złość. Przerażona jak własna cień. Cudzoziemców rozpoznaję po grubych swetrach i czapkach wełnianych. I po tym, że nie rozmawiają po japońsku. Ile już spotkaliśmy takich, od człowieka DAF z Bielefeld do Rosjanina Vladimira, którzy pracują od lat w tym kraju, a na pytanie, czy mówią, lub przynajmniej czytają po japońsku, z konsternacją kręcą głową. Jakby chcieli powiedzieć: „na co mi to?”.

Niedaleko od hotelu odkryliśmy wczoraj kościół. Kościół katolicki, jak mnie się wydawało, bo krzyż rzymski na dachu. Tylko fontanna przed wejściem irytowała nieco. Może to japoński styl? Obok kościoła długi budynek, w którym we Włoszech na pewno mieszkałyby zakonnice. Jakaś instytucja chrześcijańska? Wszystko fake, śmiała się Tsuji-san. Pałac ślubów. W którym nawet nie odbywa się oficjalna ceremonia. Pałac tańców. Ogromna sala bankietowa. Poświęcona świętemu Walentynowi. Którego nawet papież nie zna. Podobno chrześcijańska moda. Wesele w białej sukni. Pod krzyżem posrebrzanym.

Pierwsze trzęsienie głowy. Zimny ryż. Poduszki ogrzewające pod stopami. Ślepe klawisze pod palcami. Japońskie sylaby. Nie do rozszyfrowany ekran. Miasto bez duszy. Zima nadciąga z Nachodki.

 
środa, stycznia 19, 2005
  Drugi widok na Morze Japońskie .

Telegram z Niigata: dotarliśmy wczoraj koło 15-tej do Hotelu Nikko, gdzie z 26-ego piętra mamy wspaniały widok na port Niigata i morze japońskie. Po raz pierwszy widziałam to morze z drugiego brzegu kilka lat temu. Z hotelu Emperor w Rajin-Sonbong w Północnej Korei. Koreańczycy nazywają wodę oddzielające ich od Japonii morzem wschodnim. Co dla Japończyków oczywiście jest nie do przyjęcia, bo po wschodniej stronie wyspy mają Pacyfik. Wtedy wyszliśmy, jak wczoraj, wieczorem z hotelu bez wymeldowania się, by zobaczyć morze. Wczoraj nikt nas nie zaczepił. Wtedy już po drugim kroku obstały nas dziwne twarze. I rozwarte gęby pytały płynną angielszczyzną gdzie i po co sami i czego w ogóle w ciemności tu szukamy. Nie jest ciemno, a brzeg przecież blisko. Upieraliśmy się. Wtedy. Nie miały innego wyjścia, dziwne stworzenia. Chodziły cały czas za nami. Razem z nami. Bez nas.

Tu inaczej. Jemy z Tsuji-san, koleżanką profesora z ERINA (Economic Research Institut for Northeast Asia) najlepszą (dotychczas) kolację. W Niigata - mieście, którego nie ma w żadnym przewodniku turystycznym - można jeść najlepszy ryż w Japonii i najlepsze ryby, i pić najlepsze sake.

W drodze do hotelu, Tsuji-san wyjaśniała kolejną tajemnicę. Jest zachwycona moimi butami. Prawdziwe szwajcarskie buty zimowe. Powiem z lekką dumą. A ona, że w Japonii są również poduszki ogrzewające (poduszki z chemicznego piasku niewiadomo jakiej jakości, trującej czy nie) w formie wkładek do butów. Że Japonki noszą takie wkładki w butach albo przykleją je sobie bezpośrednio do gołej skóry stóp. Dlatego nie mają kataru. Dlatego chodzą na szpilkach i w tenisówkach po głębokim śniegu i na bosaka w świątyniach.

 
poniedziałek, stycznia 17, 2005
  Zima w Japonii .

17.1.2005

Jutro wyjeżdżamy. Do Niigata. Na zachodni brzeg wyspy. Tam szaleje prawdziwa zima. Od jutra tu będziemy trzy tygodnie. Tyle czasu już myślę o japońskiej zimy. I nic nie wymyśliłam. Chłopi na równinie Kanto, powiedział Aoki-san, są bogaci, ponieważ również w zimie sieją i zbierają coś. Z pół. A chłopi po zachodniej stronie wyspy są biedni, ponieważ ich pola pokrywa miesiącami gruba warstwa śniegu lub lodu. Dwa dni w Niigata (profesor wygłasza referat), dwa dni w Toyama (rozmowy i sightseeing, między innymi plaża zimowa), jeden dzień w Kanazawa (prywatna wycieczka, drugi w kolejności piękna ogród Japonii). Lot do Tokio. Autobus do Tsukuba. W sobotę śpimy znowu w domu Ninomiya.

Zima w Japonii. Widziałam pomarańczowe pomarańcze na drzewach. Aoki-san mówi, że teraz jest najwyższy czas na truskawki. Dziewczyny w mundurach szkolnych na rowerach. Jadą do szkoły w podkolanówkach. Noszą krótkie spódnice. Mają gołe kolana. Codziennie rano sprawdzam na balkonie jak wygląda świat. Pole za oknem nie rzadko pokryte szronem. Nie widać ani jednego pracującego chłopa.

Wydaje mi się, jakby wszyscy ignorowali zimno. Wszędzie. W najpiękniejszych ogrodach kraju, w mieszkaniach, na ulicach. W żadnej restauracji nie ma garderoby, czyli przeznaczonego miejsca na grube palta. Przedwczoraj nad jeziorem Chuzenji brnęliśmy przez wysoki, świeży, miękki, łagodny, przedziwnie skrzypiący – ale mokry – śnieg. Z nami pojedynczych młodych Japończyków. W tenisówkach.

Kobieta, która w shinkansen-ie do Utsunomiya zajmowała siedzenia za nami, była z malutkim dzieckiem. Wesoło wierzgało gołymi nóżkami, gołymi stopkami na miękkim fotelu. Pociąg wysokiej prędkości dobrze jest ogrzewany. Podobno dzieci siedzą też z gołymi nóżkami i stopkami w wózkach. W styczniu w Japonii, kiedy przepchane są przez matek do żłobki. Takim sposobem, podobno, w tym kraju zahartuje się młode nogi.

Dziesięć lat temu o godzinie 5.50 trzęsło się ziemie w Kobe. Mario, który w takich wypadkach pracuje na miejsce dla niemieckiej stacji telewizyjnej ZDF, opowiadał, że najwięcej ludzi zginęło nie przez trzęsienie ziemi, lecz w pożarach. W starych chatach drewnianych stały otwarte piece. Przewróciły się i domy, który przeżyły trzęsienie ziemi, spaliły się. Jak w czyśćcu. Nad jeziorem Chuzenji jedliśmy obiad (cudownie: ramen, gyoza + gorące sake) przy takim właśnie piecu. Nagrzewałam ręce na jego zimno-niebieskim płomieniu. I dobrze sobie wyobraziłam wymiar jego niszczycielskiej mocy.

W świątyniach i w domach letnich szogunów zdejmujemy grzecznie, jak wszyscy w tym kraju, buty i chodzimy w wełnianych skarpetach po lodowatych, wypolerowanych do wysokiego połysku, lakierowanych podłogach. Dlatego tylko nas łapie następnego dnia znowu katar, nie rozumiem. Stare Japonki w cieniutkich nylonowych rajstopach wyglądają świetnie, zdrowe. Najgorzej jest, jak to się stało kilka dni temu, kiedy nasze buty ze skóry jagnięcia, kupione u Friedy w Menznau, czekać muszą godzinami przed domem ludowym w Tsukuba na nasze wymarznięte stopy. Nie wiem, czy to wina naszych matek, że nie damy pod takimi warunkami rady uzyskać naturalnego ciepła ciała. Czy my z północnej i środkowej Europy w dzieciństwie zostaliśmy tak strasznie rozpieszczeni długimi rajstopami z czystej wełny i ciężkimi półbutami? Pamiętam tylko, że wiecznie trzeba było walczyć wiosną o pierwsze podkolanówki. O pierwsze podrapane do krwi gołe kolano.

Grzeją, jeśli w ogóle, tylko punktualnie. Klapa od sedesu nawet na dworcu jest ocieplona. Z air-condition w supermarkecie w pewnym miejscu wychodzi strumień gorącego powietrza. Tak suchego, że dusi. A mnie od razu złapią bóle głowy. Dlatego pytałam Mario, czy nie można kupić termofor. Najprostszy sposób na ciepłe lóżko. On śpi pod kołdrą elektryczną, mówi i zaprzecza. Nie, nie ma. Ale są inne cuda. Jakieś dziwne poduszki. W dowolnych rozmiarach, Przylepiających do ciał. Coś trującego, jak sądzę, jakaś substancja, która wywołuje ciepła przez tarcie rękoma. Kupiliśmy najmniejsze opakowanie. To co tam jest w środku, wygląda jak piasek. Kobiety sobie przylepiają te poduszki cudowne do różnych bolących części ciała. Na zimne plecy. Na zbulwersowany brzuch. Poduszki trzymają dziwnie wywołane ciepło do 8 godzin. Wystarczy na cały dzień pracy. Wszystkie sekretarki w holu przywitalnych wszystkich uniwersytetów, noszą szpilki, i koc od babci w kratach na kolanach. Biblioteka w domu Ninomiya jest tak strasznie lodowata, ponieważ jest otwarta i wysoka do przynajmniej pięciu pięter. Na dole prowadzą otwarte schody do holu wejściowego. Do góry otwiera się sama z siebie do samego Fuji. W lecie, myślę sobie, biblioteka musi być najprzyjemniejszym miejscem w całym wielkim domu. Chłodnym. Z lekkim wiatrem. Ale w zimie jest piekłem lodowym.

Może nie chcą ogrzewać domów. Powiedziała wczoraj osobista moja poduszka do ocieplenia wielkości człowieka. W tym wysoko technizowanym kraju inżynierowie muszą być w stanie skonstruować ogrzewań centralnych i szczelnych okien.

Może w lecie wszystko wygląda inaczej. Myślę sobie. Może podczas wilgotnego upału ludzie potrzebują zimnego wiatru. Przezroczystych ścian. Papieru przemakalnego.

Cały dzień – słońce święciło od samego rana, Fuji pokazał mi się przez chmury, pranie się wysuszyło na balkonie, trzy koszule dały się wyprasować bez uporu – myślę tylko o jednym, o wczorajszej wiadomości z www.n-tv.de. Zamordowano Moshammera w swojej dobrze ogrzewanej willi w Monachium. Podobno ponieważ nie chciał zapłacić 2000 Euro za „dostarczone usługi miłosne“. Co za biedne stworzenie! Nigdy nie miało ani zimnych stóp ani pustego konta.

Jak mi dobrze. Marznę podczas japońskiej zimy. Ale co noc zasypiam w domu Ninomiya w ocieplonym przez własnego męża łóżku.


P.S. Od dziś, mam nadzieję, trzymam się chronologii również w języku polskim. Nadrobiłam najważniejsze zalegliwości.


 
  Świat niewidzialny .

13.1.2005

Rozmawiałam rano z Fujiyama. Stałam w otwartej windzie na dziewiątym piętrze a on łaskawie kiwał głową na horyzoncie. Profesor jest w Matsudo, wygłasza referat i coś tam zobaczy, z kimś tam dysputuje. Mogłabym z nim pojechać, ale tym razem chętnie zrezygnowałam. Nie ma tam ani jednego z trzech najpiękniejszych ogrodów. Obok zwiedzanego już i opisanego Kairaku-En drugi na liście jest Kenroku-En w Kanazawa (pojedziemy tam 22 stycznia) a pierwszy Koraku-En w Okayama (złożymy mu wizytę w drodze powrotnej z Beppu w ostatnich dni stycznia lub pierwszych lutego). Po dniu w Tokio potrzebuję spokój i idyllę pani domu z pralką, lodowatej biblioteki, widokiem na Tsukubasan, oraz co parę godzin wycieczkę windą na dziewiąte piętro. Ważne jest światło. Stan słońca. I nie zmienny obiekt. Nie tylko dla Hoppera. Również dla mnie. Dzisiejszy eksperyment: pościel. Ponieważ nie ma pościeli na zmianę w apartamencie 2108, pani domu pierze rano z nadzieją na podobnie mocny wiatr, jak wczoraj w parku Ueno, aby zanim słońce zachodzi wyssał całą wilgotność z wiszącej na balkonie prania. Przy okazji wyjdzie na jaw pod czym i na czym śpimy. Na grubym kocu z czystej wełny nad materacem. Pod prześcieradłem oraz kołdrą obwiniętą poszwą, czyli raczej przywiązywaną do niej, i pod ciepłą pierzyną. To znaczy 4 wielkie sztuki do prania z każdego łóżka. Bez poduszki. Za dużo na pralkę i za dużo na balkon. Nie zmieści się tam tyle mokrego. Więc dziś zmieniam pościel pana, a innym razem mój. Babcia ze szwajcarskiego Glarus, świętej pamięci, ucieszyłaby się ogromnie z tej kołdry zasznurowanej w pochwę. Kołdra ma na wszystkich czterech kątach specjalne pętelki i do wszystkich czterech kątów poszwy przyszyte są odpowiednio lniane wstążki. Przy ich pomocy przywiązuje się kołdrę do poszwy. I ona nie przesuwa się w nocy ani na jotę. Chyba że głęboko śpiący profesor tak bardzo się rzuca nad czystej wełny, że cały ciężar puchowy ląduje na zimnej w nocy podłodze.

Ryż tegoroczny oczywiście jeszcze nie rośnie na równinie Kanto, bo nikt go jeszcze nie zasiał. To, co się zieleni ostrożnie na polach za naszymi oknami, są warzywa zimowe.

– Jesteśmy w środku zbiorów truskawek – wytłumaczył mi Aoki-san.

Patrzyłam na niego ze zdumieniem, aż dodał – oczywiście w szklarni. Rozumiem. Szklarnie na największym polu ryżu w całym kraju. Dlaczego nie. Tutaj mieszkają najbogatsze chłopi, słońce jest dłużej na niebie niż gdziekolwiek. Idealne warunki dla warzyw zimowych oraz truskawek i owoców z wysp południowych w cieplarni. W Kasumi sprzedają zapakowane połowy sałaty głowiastej. Ćwierć rzodkiewki. Pojedyncze cebule i ukrojone jabłka. Malutkie porcje nie są wcale droższe od normalnych. Ale co się robi z pół główką sałaty? Zapytał mój profesor i po raz pierwszy zrobił wrażenie poważnie roztrzęsionego.

Nic nie przywiozłam z Berlina. Tylko laptopa i moleskine, prezent urodzinowy od Marii K. Ale boję się wpisać do niego notatki. Nie wiem, co ja tu chcę. Co mam robić. Co pisać. Ptaki. Może. Na razie nieuporządkowane notatki fruwają na różnych luźnych stronach memo padu. Kupione w komplecie (3 sztuki) za 100 Yen w sklepie, w którym wszystko kosztuje tyle.
Specjalista od sustainability natomiast potrzebował choć jednej osobistej rzeczy. Zapakował pamiątkę. W formie, wielkości i grubości czarnej pocztówki. Na niej cytat Nam June Paik, napisany po niemiecku niebieskimi literami:
Wenn zu perfekt,
liebe Gott böse!

(Jeśli za bardzo perfekcyjne
,
Pan Bóg zły!)


Parę dni temu ciężko odczuwałam ciszy w ciągu dnia. Pojechaliśmy potem na rowerach do sklepu muzycznego, kupiliśmy kompacty z muzyką shamisen (3-strunowa lutnia). A skoro tam już byliśmy, też Stockhausena, 12 melodie zodiaku. I coś całkiem nieznanego „Women Write Music“, muzykę orkiestralną Elizabeth Maconchy, Chen Yi, Tera de Marez Oyens, Jean Coulthard, Tania Leon, Nicola LeFaun, Barbara Kolb, Germaine Tailleferre, Doreen Carwithen. Ale póki jestem sama, nastawiam tylko lutnię.

Zaraz słońce zachodzi. Jutro pojedziemy do Utsunomiya. Shinkansen-em z Ueno. Jazda potrwa małe trzy kwadranse. Profesor ma jednogodzinną rozmowę, potem od razu dalej do Nikko. Gdzie nocujemy w tradycyjnym japońskim pensjonacie. Pojutrze zwiedzamy miasta i wracamy.


 
niedziela, stycznia 16, 2005
  Sposób życia .

16.1.2005

Nichiyobi – dzień słońca. Deszcz pada i pada i pada bez końca. Spaliśmy prawie do południa. Zmęczeni dwudniowej wycieczki przez kraj, w którym prawie nic nie jesteśmy w stanie przeczytać, ledwo coś usłyszymy i nic nie rozumiemy. Byliśmy ciągle na czujni. Podczas śnieżycy w Nikko. W ogrodzie Shoyoen. Tysiąca schodów do góry do grobu Tokugawa. W skarpetach w świątyni, w skarbnicy, w relikwiarzy. W których prawie sami byliśmy. W holu ryczen smoku. Gdzie mnich z kawałkami drewna wywołał katastrofę rezonancji dla kupę Japończyków. Nikko znaczy światło słoneczne. Byliśmy prawie sami. A jednak ciągle byliśmy czujni. Pod świeżym śniegiem leżał lód z ostatnich nocy. Sądząc po ogromnych regałach dla butów, podzielonych na „grupy“ i na „turystów“, w normalnych dniach muszą się tu pchać tłumy zwiedzających. Stać w kolejkach. Poruszyć się po określonych kierunkach. A my sami z mnichami, którzy walczyli ze śniegiem. Bez skutku. gdzieś pod daszkiem instalowała się pani fotograf. Śnieg połykał wszystkich dźwięków. Było cicho jak w grobie. Ale jasne i kolorowo. Jaskrawa czerwień. Błyszcząca zieleń. Złoto. Ze wszystkich bram obserwowali nas straszne mordy. Miękkie szmaty w kobiecych rąk wyczyścią ich dzień i noc. Grób Tokugawa znajduje się na najwyższym punkcie całego położeniu. Jest to prosta urna w przyjemnie prostym brązu. Tylko cedry rosną wyżej ku niebu. Jak wyglądają w tym kraju groby cesarzy? Pytam i nikt nie odpowiada. Jesteśmy czujni. W autobusach. W pociągach. Na dworcach. Nasze palta do dziś ą mokre. Na ulicach. Na gołołędziach. W deszczu nocnym. Odprężyliśmy się dopiero w dwupiętrowym autobusie do Tsukuba.

Dzień słońca – nichiyobi. Tydzień zaczyna lub kończy z dniem słońca. Zależy od sposobu życia. Ale po słońcu, po niedzieli, po dniu słońca następuje w języku japońskim, w niemieckim i we wszystkich prawie językach łacińskich świata księżyc – dzień księżyca (Montag, monday, lundi, lunedi ...), czyli poniedziałek: Getsuyobi. Słońce – księżyc. Nichi – getsu. Potem występują elementy w japońskim przedstawieniu czasu i świata: ogień, woda, drewno, metal, ziemia. Wtorek, środa, czwartek, piątek, sobota. Chińskie znaczki kanji wmalował mi jeszcze w nocy profesor do zeszytu. I ja mu wmówiłam słowa. Znak dla ognia wygląda jak ogień w lesie. Dla wody jak koło wodne. Drewno jak drzewo wrośnięty w ziemi. Metal wygląda dla mnie na coś bardzo skomplikowanego z dachem. A ziemia jak ziemia. Kreska prostokątna na dole, pionowa w środku, i druga, mniejsza prostokątna. Jakoś musieliśmy pozbyć się niepokoju podroży. Wymalować je. Wytrzepnąć śnieg z rękawiczek. Powieszać mokre szaliki i czapki. Parasol nad wanną. Z whisky i kanji i japońskim czytaniem: ka-yobi, sui-yobi, moku-yobi, kin-yobi, do-yobi. Włącznie z niedzielą i poniedziałkiem: nichi-yobi, getsu-yobi.

Yobi dla dnia tygodnie pisany jest dwoma znaczkami kanji. –bi wygląda jak słońce, czyli dzień słońca czyli niedziela, pionowo stojący prostokąt z kreską w środku. Yo- natomiast jest tak nieczytelny dla mnie, że nie mogę go mylić z niczym innym. Dlaczego nie ma powietrza w japońskim tygodniu, pozostaje i dziś rano tajemnicą. A dlaczego drewno (lub drzewo) zostało może wymienione jako element z powietrzem, w dzisiejszym deszczu też trudno ustalić. Systematyka tak bardzo nie obcego przedstawienia czasu i świata. Księżyc, ogień, woda, drewno, metal, ziemia. I słońce pomiędzy ziemią a księżycem. Jak na niebie. Aoki-san pracuje również w niedzielę. Przysłał dziś rano, może z ulgą po naszej wiadomości wieczornej, że wróciliśmy zdrowi i całe, że profesor do końca miesiąca może się starać o drugie stypendium. Szok siedzi głęboko. W naszych ledwo uspokojonych duszach.

 
  133 księżyce .

10.1.2005

Nie przestaję się dziwić. Na przykład, dlaczego nie zostają w czajniku resztki kamienia wapiennego. Ale dziś, poniedziałek – to getsuyobi – dzień księżyca. W Japonii tak samo jak w moim rodzinnym Liestal. A księżyc, pisany chińskim znaczkiem, czyli japońskim Kanji, nie ma żadnej różnicy między jednym a drugim, wygląda prawie tak samo jak słońce. Stojący pionowo prostokąt, z kreską w środku = słońce. Identycznie stojący prostokąt z krótkimi nogami, to znaczy uchylonymi lekko do lewej strony przedłużonymi dłuższymi stronami prostokąta = księżyc. A ponieważ dziś jest drugi poniedziałek, drugi dzień księżyca nowego roku, mamy święto (zob. „Seijin no hi“) i profesor urzęduje w domu. Nadal podtrzymuje rozpacz transmitowanymi na żywo w telewizji zawodami sumo. Walki te, wytłumaczył mi przed chwilą promieniującymi oczami, grubasy prowadzą dla radości bogów. I dalej: nie ciężar ciała decyduje o zwycięstwie lub klęsce, lecz taktyka, koncentracja, duchowe skupienie sił. Zanim masy cielesne walczących dotykają się, już zostało rozstrzygnięte, kto wygra, kto przegra. Ciekawe. Czy to też dotyczy innych obszarów życia? Myślę sobie i milczę. Obchodzimy dziś 133 miesięcy małżeństwa. Musimy liczyć miesiące – księżyce – inaczej nigdy nie osiągniemy jakichś złotych, kamiennych, diamentowych jubilatów. Miesiąc temu byliśmy w Kolonii na wystawie Edwarda Hoppera. I od prawie dwóch tygodni widzę z mojego zimnego balkonu codziennie, zanim słońce zachodzi, jeden obraz Hoppera po drugim. Niemalowanych, oczywiście. Żar słońca wieczornego na samotnie stojącym domu w mieście. Jaskrawe światło słoneczne w południe na samotnie stojącym domu w mieście. Niebo popołudniowe-zachmurzone nad samotnie stojącym domu w mieście. Niepewne jeszcze sobie światło porannego słońca na samotnie stojącym domu w mieście. Śnieżyca (nietypowa dla Hoppera!) przy samotnie stojącym domu w mieście. Słońce nad polem uprawnym warzywami zimowymi przed samotnie stojącym domu w mieście. Ogień wschodzącego słońca na samotnie stojącym domu w mieście. Szkoda, że nie jestem Hopperem. I nie posiadam ani pędzli ani farby w tubkach. Obchodziliśmy naszą rocznicę – czyli raczej miesiącznicę – wycieczką do pralni chemicznej. Tam dziś miały czekać do odebrania spodnie profesora. Ale kwit, jak tylko zbliżaliśmy się do pralni, zniknął i nigdzie nie dał się odnaleźć. W żadnej kieszeni, w żadnym portfelu, w żadnej kurtce. Wróciliśmy więc pustymi rękoma na rowerach pod wesołym słońcu do domu. Tutaj kwit od razu grzecznie się pojawił w ogromnym już zgromadzeniu paragonów różnych sklepów. Z tego też pewnie powstaje któregoś dnia dzieło sztuki. Na razie rozległo się uspokojenie: obok daty na kwitku widnieje godzina do odebrania. Czyste i uprasowane w kąty spodnie profesora gotowe do odebrania są dopiero po 18-tej. Czyli pani domu załatwia to samodzielnie jutro. Zaczęliśmy świętować już o północy. Buteleczkiem Freixenet brut. Ponieważ noworoczny Freixenet nie smakował nam tak, jak kiedyś w Berlinie lub Stralsundzie, zadowoliliśmy się teraz półbutelkiem, czyli butelką z pojemnością 37,5 cl. Czego w Niemczech nigdy jeszcze nie widziałam, w żadnym sklepie. Pół buteleczki czarnego Freixenet. W sam raz dla naszego aktualnie niestabilnego nastroju. Wahamy się nadal pomiędzy euforią, rozpaczem i dopasowaniem. Smak jakoś szybciej się dopasował niż myśli. Już jestem uzależniona od marynowanego imbiru, ostrego wasabi i surowej ryby. Jak dostaję na domowe śniadanie sushi, sos sojowy i gorzki rzodkiew, dzień da się przeżyć w spokoju. U La cave de YaMaYa, podobno francuskiego sklepu, butelka Veuve Cliquot kosztuję połowę niż w Niemczech. Ma też w sprzedaży polski spirytus – obok wymienianej już Żubrówki z Puszczy Białowejskiej, gdzie w innym życiu zakochałam się w jakimś Zbyszku. Niewinne niebieskie niebo nad Tsukuba raczy wiedzieć, dla kogo. 96-procentowy alkohol! Taniej niż w Warszawie. Tego wytrzymują tylko głowy polskie lub syberyjskie. A my, jak już powiedziałam, ostrożnie, z wiekiem zostaliśmy rozsądni, kupiliśmy pół buteleczkę czarnego Freixenet. Szczęśliwi z powodu cudów i dróg globalizacji wypiliśmy ją w środku nocy w swojskiej samotności we dwoje.


 

ARCHIVES
01/02/2005 - 01/09/2005 / 01/09/2005 - 01/16/2005 / 01/16/2005 - 01/23/2005 / 01/23/2005 - 01/30/2005 / 01/30/2005 - 02/06/2005 / 02/06/2005 - 02/13/2005 / 02/13/2005 - 02/20/2005 / 02/20/2005 - 02/27/2005 / 02/27/2005 - 03/06/2005 /


Powered by Blogger