Japonia2005
czwartek, stycznia 27, 2005
  Tsurumi .




Nas czworo na szczycie Tsurumi, dawnego wulkana (ostatni wybuch koło roku 867): Patricia, Mike, Judith, Wolfgang (z lewej). W śniegu. Nad Beppu. Malcolm nie chciał z nami wjechać. Wznosiliśmy się na 1375 metrów ponad zatoki Beppu kolejką wiszącą. Pierwszą na całym świecie, która pokonała 792,5 metrów wysokości. Wtedy. W roku 1962. Jak zbudowały ją Kinki Nippon Railways. Spędziliśmy ponad godzinę w śniegu i wróciliśmy zdrowi i pełno sił do stacji Kogen, gdzie czekał na nas Malcolm.
Więcej zdjęć z dnia dzisiejszego i wczorajszego na www.juditharlt.de klinknąć na Japan-Fotos 2
 
  Hihokan .

26.1.2005

Nadal w Beppu. Siedzę w pracowni Malcolm, spróbuję coś napisać, zanim zmierzch zapada. i póki profesor w sali obok wygłasza swoje. Słyszę jego głos. Ale nie przeszkadza mi. Jest gorąco, jak we wszystkich biurach w Japonii. Jak w żadnym domu. Niestety znajdujemy się po kawałku z powrotem w świecie zachodnim. Na śniadanie jemy chleb biały toastowały. I wieczorem pijemy wino czerwone. Malcolm C., Australijczyk, żonaty z Niemką, jest dyrektorem Instytutu Badań APU (Asian Pacific University) w Beppu. Budynki uniwersytetu z delikatnie różowego betonu siedzą na zaszczytnym miejscu nad miastem. Na najwyższej górze. Wznoszą się jak twierdza stalinowska. W nocy są iluminowane i otoczone oparami mgła jak moskiewski plac czerwony w filmie grozy. Beppu jest miastem tysiącach źródeł leczniczych. Wulkan podobno śpi. Ale nasącza ziemię gorącą wodą siarkową. Wrzątkiem. Zwiedzaliśmy źródła Kannawa. Jutro może pójdziemy do Onsen (łaźnia publiczna) lub bierzemy gorący kąpiel piaskowy nad plażą. Każdy z nas pałaszuje twarde jak kamień jajko, zagotowane na naturalnej parze wodnej wychodzącej samowolnie z ziemi. Z instrukcją. Przyklejoną na drewniany blat stołu. Pod folią plastykowej. Dla turystów. Tym razem nawet po angielsku. Białko, które przyjęło kolor brunatny od mułu pełnego minerałów, w którym jajko przynajmniej dziesięć minut się kąpało, z solą. Żółtko z sosem sojowym. Wesołe jajka wielkanocne po japońsku. Słońce niezdecydowane. Profesor jest przekonany, że pogoda z każdym dniem będzie lepsza.

Zima ma, jak już powiedziałam, swoje zalety. Z miasta teraz wyparuje znacznie więcej gorącej wody niż latem. I z wczorajszego jeziora (nie znanej mi nazwy). Naturalne dreszcze podczas zmierzchu. Większe są obecnie różnice temperatury. A efekty tym jaśniej. Ryba też więcej je zimową porą, dlatego jest tłuste i lepiej nam smakuje. Powiedziała nam Tsuji-san. Żona Malcolma, Niemka, nie je wcale surowej ryby. Nie rozumiem, jak w takim razie może przeżyć w tym kraju. Lata co parę tygodni do Australii. Gdzie zawsze ma ciepło. I gdzie żyje wnuk. Tutaj nigdy się nie rozgrzeje. Dom ich z widokiem na zamgloną zatokę Beppu ma prywatne źródło lecznicze. A reszta domu jest mniej więcej nie do ogrzewania. Nie poleca się jednak kąpiel w wodzie źródlanej więcej niż trzy razy dziennie. Przez cały dzień nie można siedzieć w wannie z kamieni szlachetnej. Wieczorem odkręcimy kran i wrzątek wulkaniczny wlewa się do własnego domu. Prostokąt kamiennej wanny odchładza żar na temperaturę nieszkodliwą dla ludzkiej skóry i krwiobiegu.

Nie myślałam, że stykam się już teraz tak blisko z wulkanem. Że jest taki aktywny. I wydziela nam tyle ciepła. Dlaczego, pytam przy porannym toaście, nie wykorzystują gorącą wodę z ziemi (na przykład) dla ogrzewania podłogowe wszystkich domów w kraju? Z powodu minerałów. Za dużo w niej minerałów. Wyjaśnia Niemka, która jest geologiem. Osadzają się. W rurach. Zamiast przepływać. Zatykają z czasem wszystkie wodociągi i przewody. Ale w szklarniach zbierają parę. I dają kwiatom. Aby rosły w warunkach tropikalnych. Na dworze wiszą pomarańcze na drzewach. Pozbawione sensu. Nikt ich nie zbiera. Kwiaty, czary i uroki kwitnące są ważniejsze. Jezdnie czyste od śniegu. Parkingi płatne. Przycięte drzewa. Moje zdumienie sztuczności i starodawności. Przyroda w miniaturze. Zachwycenie weekendowe.

Myślałam, że potężność i ogromność wulkanu zostawię sobie na potem. Na życie po Japonii. Teraz nagle już jest. Tak blisko. Dotykam go. I chodzę po nim.

Wczoraj wieś Yufuin w górach. W kalderze. Pustym pokoju po magmy. Sztuczny świat jak nasze miasto nauki Tsukuba. Cała wieś jako skansen. Zbudowana w roku 1980 na naturalnie parującej ziemi. Zasiedlona tradycjami. Wzbogacona bogactwami naturalnymi, skarbami geologicznymi. Z dodatkiem wymarłego rzemiosła. Materialistyczny świat Japonii. Dmuchacze szkła. Czerpacze papieru. Farbiarze bawełny. Wytwórca miso. Młynarze mąki ryżowej. Ponieważ w herbaciarni było tylko herbata Assam i Darjeling, wypiłam z nimi czarnej kawy. Była za mocna i nie dobrze mi zrobiło w żołądku. W deszczu siedzieliśmy na dworcu i kąpaliśmy stopy w otwartym kąpielisku nóg. Zamiast poczekalni. Aż były czerwone jak raki. I poszliśmy do domu.

Dziś nalegałam na zwiedzaniu Hihokan w Beppu. Muzeum seksu. Żadna Beate Uhse. Erotyczne obraz wielkości ściana. Erotyczne sceny miniaturowe na porcelanowych kubkach sake. Kiepska animacja słynnej sceny z Marleną Dietrich w czerwonej spódnicy. Plastyczne przedstawienie seksu domowego w stylu japońskim. I obok w stylu zachodnim. Imitacje narządów płciowych ze świata zwierząt. Nauka biologii. Ile mierzy penis słonia? Jak wygląda wulwa waleńki. Obrazy kopulujących zebr. Ryczący (z niewidocznej ekstazy) lew. Tanie przykłady. Płaska ikonografia. Wyjaśnienia tylko w języku japońskim. W politycznym i moralnym porządku. Włosy łonowe zamglone za okrągłym kawałkiem szkła mlecznego. Działało to tak, jak czerwona kreska na planach dla turystów. „YOU ARE HERE“. Krok w lewo lub prawo i włosy łonowe znajdowały się znowu tam, gdzie według naszego pana Boga powinni być.

 
środa, stycznia 26, 2005
  Yufuin .

25.1.2005

Telegram Beppu 2: Pierwsza pełnia nowego roku. Deszcz pada. Wycieczka w góry. Znajdujemy się wśród wulkanów śpiących. Na kalderach. Czyli w dawnych pokojach magmy, które po wypluciu całej ognistej zawartości zawaliły się. Teraz spacerujemy po dymiącej ziemi tysiąca gorących źródeł. Mgła wszędzie. Nie widać szczytu wulkanu. Nie widać nic. Ani rzeczywistości. Ani krainy marzeń. Nie mam czasu do pisania.
 
  Beppu .

24.1.2005

Telegram Beppu: jechaliśmy rano do Tokio razem z Aoki-san. Zamkniemy walizkę na Tokio-Station z nadzieją, że ją znajdujemy z powrotem po paru godzinach. Spotkamy Mario, jak zawsze, o jedenastej przy wejściu Nihombashi. Profesor nareszcie kupuje sobie - przy pomocy fotografa Mario - dygytalny aparat fotograficzny. Potem pędzi na spotkanie z JTB. My z Mario idziemy na spacer po dzielnicę Ginza. Sporo ładnych kobiet na ulicy, w kimono, lub - pierwszy raz w tym kraju widzę - w futrach. Sklepy z papierem. Sklepy z pędzlami. Sklepy z kimono i wszystkim, co do nich należy. Słońce. Piękne słoćce. Ulice "hostesse" (specjalna usługa wyłącznie dla business-men). O 16-tej spotkanie z profesorem na Tokio-Station, przy walizce. Autobusem przez miasto w zmierzchu na lotnisko Haneda. Lot do Oita, miasta na poludniowej wyspy Kyushu. Tam czeka na nas Malcolm i zawiezie samochodem do Beppu. Pusta autostrada. Nie ma samochodów. Nie ma śniegu. Miasto położone na wulkanie. Nad morzem. W Japonii jedzie się przez skrzyżowania zawsze, nawet jak wszystkie światła nocy błyszczą agresywną czerwieni. Uczy nas Australijczyk i śmieje się serdecznie.
 
  W domu .

23.1.2005


Jeden dzień w apartamencie 2108 w domu Ninomiya. Nie ma słońca. Tsukubasan ma pochmurzone czoło. Profesor przygotowuje wyśmienite południowowłoskie śniadanie. Żołądek uspokoił się. Czytałam emaila, ale nie odpisałam. Zrobiłam pranie i suszyłam w łazience przy pomocy guzika DRY. Musimy nadrobić zużycia elektryczności. Akurat wśród czarnych podkoszulki profesora znalazł się drobna chusteczka higieniczna. Wszędzie proszą nas o zadbanie środków naturalnych. Dzieci malowały narodowe wartości na papier i sztywny karton. Kolorowymi farbami wodnymi. Obrazy te teraz wiszą w muzeum Suiboku w Toyama. W Japonii jest 48 prefektur. A w nich panuje wyścig podobny jak pomiędzy szwajcarskimi kantonami przy Vierwaldstättersee. Znowu przyszyłam guzika. Wyprasowałam znowu trzy koszule. Wszystkie ubrania, które mamy ze sobą, wieczorem zapakuję do walizki. Jutro rano jedziemy z Aoki-san do Tokio, profesor ma spotkanie w JTB. Ja z Mario pójdę na spacer. Wieczorem lecimy ze specjalistą turystyki do Oita, gdzie ma czekać na nas Malcolm, spędzimy u niego cztery dni w Beppu, wracamy jakby na piechotę, czyli bez tchu różnymi pociągami różnej prędkości przez Huis ten Bosch, Nagasaki, Fukuoka, Hiroshima, wyspę Miyajima, Okayama (najpiękniejszy ogród w Japonii, Koraku-En), Himeji (największy ocalały zamek), Kyoto i Nara 2-iego lub 3-ego lutego do domu. Czasu zostało już nie wiele. Pierwsza pełnia nowego roku zbliża się na niebie niechybnie.

Niedziela w Tsukuba. Specjalista od turystyki śledzi transmisja ostatniego dnia walki sumo o puchar cesarza. Od jutra rozpacz jego nie ma szansy żadnej. Asashoryu z Mongolii już od naszej wizyty w Niigata jest faworytem niewątpliwym. Wczorajszą walkę jego widzieliśmy przypadkiem na lotnisku w Toyama, gdzie rozpoczęta butelka z wodą mineralną niegazowaną wywołała specjalny interes służby sprawdzenia bagażu ręcznego. W krótkim streszczeniu high light-ów sportowych podczas wiadomości wieczornych. W sali wolnej od – oprócz nas – cudzoziemców i papierosów. Palić można w tym kraju tylko w specjalnych pomieszczeniach, zamkniętych hermetycznie od reszty świata. Palaczy w nich wyglądają jak konie wyścigowe. Palą zachłanne i szybko. Każdy chce dogonić drugiego. Znowu wygrał Asashoryu brawurowo, zrozumieliśmy to bez słów. Siedzieliśmy w poczekalni, w której oprócz nas nie było ani słowa po angielsku. Tsuji-san zdziwiła się na dwunastym piętrze budynku Bandaijima, dlaczego cudzoziemiec może być tak wspaniałym zapaśnikiem sumo. Gazety dziś donoszą regresywny tłok widzów w Ryogoku Kokugikan w Tokio. Tylko pierwszego dnia (8-ego stycznia, przy obecności cesarza z żoną) i podczas weekendu wszystkie miejsca w stadionie były wykupione i zajęte.

Jeden dzień w Tsukuba. Z Tanizaki Jun’ichiro. Przy biurku, które zajęłam ja, ponieważ profesor ma biurko na drugim piętrze instytutu specjalizującego się na global warming. To nie ja mam fiołka w punkcie ustęp w tym kraju. Japończycy kierują całą moją uwagę na czyste, nowe, schludne, czułe na dotyk i światło toalety damskie, męski i dla niepełnosprawnych. Wczoraj w ekspresie z Kanazawa do Toyama zrealizowałam, że jest pisuar oraz toaleta zachodnia (czyli do siedzenia, z nie ogrzewanym sedesem), wspólna dla kobiet i mężczyzn. Widocznie faceci więcej mają do sikania w pociągach. Albo inaczej: więcej facetów podróżuje. Po prostu. Normalnie wszędzie jest przesyt toalet damskich i męskich. Nawet w drugim po kolejności piękna ogrodzie, w Kenroku-En. I nawet w niby jedynej autentycznie zachowanej dzielnicy Samuraj w Kanazawa. Drewniane domki toaletowe rosną z ziemi zamarzniętej jak tulipany w Toyama. Jak tylko spłynął śnieg wczorajszy z jezdni. „Pokój do picia herbaty z pewnością jest miejscem bardzo inspirującym, bardziej natomiast jest nim ustęp – konstruowany w japońskim stylu w taki sposób aby intelekt w pełnym tego słowa sensie mógł dojść do siebie“, napisał Tanizaki Jun’ichiro osiemdziesiąt lub nawet sto lat temu. I dalej: „Naprawdę nie ma lepszego miejsca aby poddawać się cykaniu owad, śpiewie ptaków, nocy pełnia, i nietrwałym pięknie wszystkiego o każdej porze roku. Przypuszczalnie właśnie tu wielcy twórcy haiku znaleźli swoje motywy.“ Ponieważ zwiedzamy ogrody Japonii – jak wszystkie inne zabytki i rzeczy warto do oglądania w tym kraju – w zimie, mamy na ogół zimne, a czasami nawet mokre stopy. Za to oszczędzamy sobie wyregulowane nurty widzów i walki megafonów. Przy latarni Kotoji. Przed najstarszą fontanną Japonii. Na moście Hanami z widokiem na tysiące kwitnących kwiatów. I tak dalej. Zima ma swoje zalety. Mimo że brak mi zupełnie podniosłość na ustępach Jun’ichiro. Ogród Kenroku-En został tak nazwany w roku 1822. Podobno (komu dziw) od chińskiego poematu o ogrodzie w Luoyang. Dosłowne znaczenie „Kenroku” – to „ ogród z sześcioma atrybutami“. Czyli: bezkresna przestrzeń, spokój, sztuczność, starodawność, woda i piękne widoki. Spokój mieliśmy aż zanadto. Bezkresnej przestrzeni daremnie szukamy w ogrodzie japońskim. Sztuczności nie brakuje, drzewa są wzmocnione rusztowaniami, pod którymi znikają wszystkie konary, pnia i pączki. Starodawność – tego nie rozumiem. Woda jest wszechobecna w formie śniegu, oprócz jezior, rzeczułek i wodospadów. Miasto Kanazawa pokazuje nam piękne widoki z betonu. Wydmy piaskowe i góry lazurowe grzecznie zasnuły w chmurach.

Ostatni dzień stycznia w Tsukuba. Aoki-san nie rozumie, dlaczego uczę się sylab katakana. Aoki-san nie wie, że kōhii (kawa, czyli po angielsku coffee), kamera (aparat fotograficzny, czyli camera), kāmēka (mechanik samochodowy, czyli car maker) lub kāhiita (ogrzewanie samochodowe, czyli car heater), rēnkōto (płaszcz przeciwdeszczowy, czyli raincoat) itp. są słowami, które dobrze rozumiem, jeśli tylko ich rozpoznaję. Aoki-san nie ma pojęcia, że np fakt, że język japoński nie ma własnego słowa dla „płaszcza przeciwdeszczowego“ (nie mówiąc o płaszczu zimowym) lub że wypożycza słowa dla „ogrzewania samochodowego“ z angielskiego, więcej daje mi do myślenia niż całe jego przemiłe towarzystwo. Aoki-san nie może sobie wyobrazić, że zastanawiam się nad tym, dlaczego w Japonii troszczy się o jakości powierzchni jezdni podczas mocnych opadów śniegu, a wcale nie o ludzi, a tym bardziej o kobiety. Aoki-san wymienił z księdzem Shinto parę słów po japońsku, zanim zostały nam podane na kolanach 18 delikatesów. Całkiem niepotrzebnie potem nas poinformował, że musiał panu dr H. coś wytłumaczyć o Europejczykach. Kropka. Nic więcej nie zdradził. Mam słowa francuskiej Véronique z Mito w uszu: „Ważne jest to, czego się nie powie!“ Aoki-san może z wynalazkiem śniegobrazu rozmawiać po japońsku, ile sobie życzy. Póki nie powie, że rozmawiał o mnie. Teraz cały czas myślę o tym, co zrobiłam źle, nie tak, jak powinnam. W oczach Aoki-san. W oczach księdza Shinto. We wszystkich skośnych oczach. Tych wyspiarzy.

 
niedziela, stycznia 23, 2005
  Pierwszy lot narodowy .

22.1.2005

Telegram. Z powrotem w Tsukuba o godzinie 23 czasu lokalnego. Rano jechaliśmy pociągiem z Toyama do Kanazawa, zwiedzaliśmy drugi w kolejności piękności ogród japoński, Kenroku-En w śniegu (jutro napiszę więcej), m.in. pierwsza fontanna Japonii, japoński obiad w parku na kolanach, potem spacer po dzielnicy Geisha, profesor kupuje prezent dla żony ze złota z Kanazawa, powrót pociągiem lokalnym do Toyama, biegamy po bagaże do hotelu, jedziemy autobusem do lotniska, lot Toyama - Tokyo-Haneda, lądujemy na nowym terminalu dla Domestic Flights, otwartym dopiero dwa tygodnie temu, na toalecie damskiej da się przytłumić dźwięki kobiecego oddawania moczu naturalnym mruknięciem rzeczułki górskiej przy pomocy elektronicznego sensora, transfer do stacji Tokio, autobusem do Tsukuba-Center – wszystko bez wyjątku w języku japońskim, bez towarzystwa, bez czarnej limuzyny z prefektury, bez opieki. Niesamowity lot na Tokio, w nocy miasto jest kolorowe i ogromne jak żadne inne w świecie, pod nami zatoka tokijska, morze w czerni. Jutro więcej. Pojutrze znowu wyjeżdżamy. Niedługo księżyc znowu będzie w pełni. To znaczy, że połowa naszego czasu prawie już minął. Dobranoc!


 

ARCHIVES
01/02/2005 - 01/09/2005 / 01/09/2005 - 01/16/2005 / 01/16/2005 - 01/23/2005 / 01/23/2005 - 01/30/2005 / 01/30/2005 - 02/06/2005 / 02/06/2005 - 02/13/2005 / 02/13/2005 - 02/20/2005 / 02/20/2005 - 02/27/2005 / 02/27/2005 - 03/06/2005 /


Powered by Blogger