Japonia2005
poniedziałek, lutego 21, 2005
  Dzielenie włosa na czworo .

Wczoraj byłam z Mario w Shinjuku w największej międzynarodowej księgarni kraju. Najpierw czekaliśmy grzecznie na stacji Tokyo, aż autobus odjechał z profesorem i walizką w kierunku lotniska Narita. Oczywiście przygotować mogłabym się lepiej. Musiałabym. O wiele lepiej. Na dwa miesiące w Japonii.

Rhea dziś leci z LA przez Honolulu do Kahului. Księżyc znowu jest prawie okrągły i już wczesnym wieczorem pokazuje się na niebie. W nocy nie mogłam zasnąć. Mimo że krótko zanim zgasili światło w bibliotece, dotarł email z Peace Hotel z Pekinu. Stopy jednak nie chciały się rozgrzać. Na dworze nalegał księżyc. Przez ścianę nocnych chmur deszczowych. Żebym czuwała.

W największej międzynarodowej księgarni widziałam książki, które oczywiście wszystkie mogłabym przeczytać. Musiałabym. I jeszcze dużo więcej. Będąc dwa miesiące w Japonii. Żadnej nie przeczytałam. Ani gazety. Przekartkowałam jedną. I drugą. Podręcznik dla cudzoziemek wpadł mi do ręku. Wskazówki dla każdej sytuacji życiowej. Gdzie kupić buty, które pasują. Gdzie sukienka, która jest odpowiednio długa. Gdzie bluzki i góry z odpowiednim obwodem klatki piersiowej. Staniki, biustonosze itd. Rozdział „pielęgnowanie włosów“ otwierał mi się. Sam z siebie. Ja również muszę coś począć z siwą nasadą włosów na tył głowy. Zanim z Rhea wspinamy się na wulkan. Podręcznik oferuje listę kontrolną na wizytę u fryzjera. Nie mam zamiaru udać się do fryzjera. Potrzebuję tylko dobry roztwór barwienia. Dobry odcień. Bez czerwieni. Bez henny. I bez cienia liliowego, ulubionym kolorem wschodnich Niemek. Kobieta musi się upewnić, nakazuje lista kontrolna w podręczniku, czy fryzjer/fryzjerka dobrze mówi po angielsku. Kobieta musi się dowiedzieć, gdzie fryzjer/fryzjerka się kształcił/a. Kobieta musi obstawać przy tym, że dostaje do wglądu statystykę, ile klientek-cudzoziemek fryzjer/fryzjerka przeciętnie rocznie obsługuje. Odłożę paperback, gruby ze cztery centymetrów i o wiele za ciężki. Papier jest cierpliwy. Powietrze suche. Świat zarozumiały. Co by powiedziała moja berlińska fryzjerka, gdyby amerykańska chwalipięta chciała najpierw sprawdzić jej dyplomu mistrzowskiego?

Na jednych z wielu schodów ruchomych spytałam Mario, dlaczego żyje w tym kraju. Wzruszył ramionami. I uśmiechnął się wyrozumiale. Włada językiem. I dysponuje szerokim polem do działania. Otwartym. Ale przecież człowieka obarczą tu kompleksy z obu stron. Myślę. I milczę. Specjalista sustainability, który w tym momencie wystartował w Narita z ziemi japońskiej, w którym ja odrzuciłam wizyty u japońskiego fryzjera, wyłuszczył mi w znajomej naukowej precyzji powody, dlaczego ten kraj jest tak samo nudny i denerwujący jak Stany Zjednoczone. Oczywiście celowym obiektywnym słownictwem. Którego, ponieważ nie jestem studentką jego, nie muszę tu powtórzyć. Też nie jestem szwajcarską krową dojną. Przeżuwającą trawę producentką białka. Niedawno pojawił się w internecie nagłówek, że w półnonoszwajcarskim kantonie Jura wyczerpali się zapasy soli. Że panuje brak soli do posypywania. Nie rosołu. Lecz ulic. Też w górnym Baselbiet pada prawie tyle samo śniegu jak w Niigata.

Pozostaje nierozstrzygniętym, przy całej naszej skromności, dlaczego w tym kraju nie stracimy wszelkiej kreatywności. Mario robi od dwudziestu lat zdjęcia w tym kraju. Moje palce od dwóch miesięcy codziennie chodzą po klawiaturze laptopa z rutyną sekretarki dyrektora. Gdybym nie mogły tego robić, już dawno udusiłabym się. Czystością. Uporządkowaniem. Jednorodnością. Gdyby w domu Ninomiya ni stąd ni zowąd przerwali w dostawie prądu, musiałabym rzucić się z okna najpóźniej po czterech godzinach. Na tyle czasu laptop zwykle dysponuje elektrycznością. Wczoraj nagle uświadomiłam sobie, że od dwóch miesięcy nigdy nie wdeptałam w gówno. A nie dlatego, że nieustannie szczęśliwie unikam je. Nie. Ponieważ w tym kraju psy nie mają sraczki na ulicach. Objawienia przychodzą zawsze samowolnie. Nigdy nie są proszone.

W nocy w drodze do domu kupiłam, ponieważ również w niedziele Drugs jest otwarty do północy, cały komplet na farbowanie włosów. Wybrałam według obrazków dla głuchoniemych. Nie chciałam żadnego smarowania, pędzlowania. Nie jestem malarką. Pracuję palcami. Chciałam tubkę i flaszkę plastykową z emulsją. Do tego przyzwyczaiłam w Wschodnim Berlinie. Wybrałam według czasu. Ile mieszanka ma zostać na głowie. Liczby umiem odczytać. Dziesięć minut wydawały mi się podejrzane. Tak samo jak proszek, który należy się używać w pralce wyłącznie do temperatury 30°. Sprawdziłam treść pudełka. Przyzwyczaiłam się w tym kraju do tego, że otwieram wszystkie opakowania. Co nie pojmie rozum, często wyczuwają palce. To co widziałam, zaskoczyło mnie kompletnie, mimo późnej godziny: malutki grzebień leżał niewinnie w opakowaniu. Daje się wkręcić na flaszkę z emulsją. Zęby grzebienia mają dziurki. Pod presją ręki i palców przecieka farba przez dziurki grzebienia do samych nasad włosów. Czesuje włosy i rozdzielam farbę naturalnie korzystnie. Boże, dlaczego nikt w innym kraju nie wpadł jeszcze na taki prosty pomysł? Przedziurawiony grzebień plastykowy z gwintem do rozdzielenia siwych włosów na czworo.


 
Comments:
Bardzo ciekawy blog, jak dla mnie - marnego czytelnika tej formy pamiętnika - wyjątkowy w sieci....Nawiasem mówiąc jest Pani bardzo ciekawą osobą, zaczynam czytać - mam nadzieję że dowiem się o Pani znacznie więcej konkretnych faktów z treści. Czy jest możliwa rozmowa "wirtualna"?
 
ponownie "marny czytelnik" - jeśli to możliwe bardzo prosze o kontakt na adres anil@go2.pl Dziękuję
 
Prześlij komentarz

<< Home

ARCHIVES
01/02/2005 - 01/09/2005 / 01/09/2005 - 01/16/2005 / 01/16/2005 - 01/23/2005 / 01/23/2005 - 01/30/2005 / 01/30/2005 - 02/06/2005 / 02/06/2005 - 02/13/2005 / 02/13/2005 - 02/20/2005 / 02/20/2005 - 02/27/2005 / 02/27/2005 - 03/06/2005 /


Powered by Blogger