Japonia2005
środa, lutego 02, 2005
  Koraku-En .

31.1.2005

Okayama, Matsunoki-Ryokan (= schronisko pinia), przed śniadaniem. Spaliśmy na tatami. Mocno i głęboko. Sny nie do zidentyfikowania.
Zawsze możliwe są stopnia jeszcze wyższe. Od wszystkiego. Wczorajsze przedpołudnie spędziliśmy na wyspie Miyajima. Kiedyś świętej wyspie. Na której przez czas pradawny nie wolno było ludziom zwykłym mieszkać, tym bardziej kobietom. A do dziś pełna jest obłaskawionych i uparcie żebrzących o pokarm sarnie i jeleni (z odciętymi porożami) – świętych zwierząt Japonii.
Świątynia Daiganji. Wewnętrzne pokoje na ogół nie są dostępne dla turystów. Ale koleżanka profesora po fachu, dr Funck zamówiła dla grupy zwiedzanie specjalne i nam wolno było się dołączyć. Bez słowa skargi. Dobrze nakarmiony mnich („reverent“, dla Japończyków różnica między mnichem a księdzem jest nie do zrozumienia), ojciec rodziny (musi zapewnić światu młode kadry, oprócz tego, jak powiedział sam, również mnich musi znać życie we wszystkich swoich fasetach) i mięsożerca (dalej mówi, że w swoim zawodzie potrzebuje dużo siły, oprócz tego nie może wzgardzić darom wiernych). Moja zagubiona głowa przestała go słuchać w pewnym momencie, ponieważ – jak zawsze przy takich okazjach – stopy były lodowate, a buty same z siebie marzły przed świątynią. Świat fasad sztucznych, podobny do tego w Huis ten Bosch. Myślę. Rozpromieniony niedzielny poranek. Niezgodnie ze wszystkimi przepowiedniami mamy piękne słońce. Na koniec odprowadzania dostajemy herbatę, gorzką zieloną japońską herbatę, ze słodyczami klejącymi w zębach. Podane przez kobietę w czerwonych skarpetach. Na kolanach. Babci jego, śmieje się mnich, który w trzeciej generacji dopiero prowadzi taki interes, nie wolno było wstąpić do tego pokoju. Nie miało to nic wspólnego z dyskryminacją kobiet. Wyjaśnia łaskawie. Słowa jego bez żadnej zwłoki zostają dla nas przetłumaczone na angielski. Wtedy dużo było młodych mnichów, lub aspirantów. Zapewnione mieli narybek. I oni podawali gościom herbatę. Teraz nie ma właśnie potomstwa. Aż synowie reverenta podrosną, podaje zieloną herbatę żona na kolanach. Pozwoli nam też spojrzeć do wtajemniczonego ogrodu z kamieni różnych. Żwir codziennie czyści i grabi przed świtem. Zajmuje mu to całą godzinę. Na ogół nikomu ze świata laickiego nie wolno zobaczyć ogródku. Jak wszystkich innych tajemnic. Świątyni, powiedziałabym, półprywatnej. I pana jej. Mój profesor w drodze do promu przyznaje, że zwiedzanie to dla niego było większym szokiem niż Huis ten Bosch dla mnie. Kupimy sobie dzwoneczek buddyjski. Na szczęście. I łopatę na ryż, na którym wpisany jest spokój domowy, którego daremnie szukaliśmy w dniu nowego roku w Tokio. Miyajima, święta wyspa, jest między innymi też miejscem pochodzenia drewnianej łopaty na ryż. Ogromny egzemplarz takiej łopaty wystawiony jest w głównej uliczce przed głównymi sklepami z pamiątkami. Ma być też pochowana na wieczność w księgi Guinessa jako jeden z rekordów świata. Pytam siebie, skąd Chińczycy mają swoją łopatę na ryż, identycznej formy i jakości.
A potem: Hiroshima. Sposób w który kraj złoży hołd pamięci swoim zmarłym więcej mi powie o nim niż wszystkie skrupulatnie czyste toalety ze światłoczułymi urządzeniami na fotokomórkę. Takiej sprawy bez serca jak Peace Park w Hiroshima w życiu na własne oczy nie widziałam. I nie takiego technokratycznego rozliczenia z największą katastrofą ludzkości jak w Peace Memorial Museum. Fakt, że trzeba wznawiać co parę lat obietnicę i przysięgę, wzbudza głęboką moją podejrzliwość. Tak zwana „katedra bomby atomowej” (wtedy, przed bombą, budynek ten spełnił funkcję całkowicie świecką, był mianowicie czymś podobnym do izby przemysłu i handlu) ma zostać i być przechowana w zniszczonej formie, w której jako jedyny budynek „ocalał” na wieki wieków. Na pamiątkę przyszłych generacji. I jako ostrzeżenie. Tak zostało po raz trzeci wpisane na metalowej tabliczce w roku 2003. Jak nasz spokój domowy na drewnianej łopacie na ryż. Hiroshima. Gdyby nie było niemiłosiernego słońca szóstego sierpnia 1945 roku, gdyby niebo nie byłoby czyste i zupełnie bez chmur (pilot prowadził samolot z bombą „na widok”, jak śmiesznie to dzisiaj brzmi), pierwsza bomba atomowa w historii świata zdetonowałaby najpierw nad Niigata lub nad Kokura lub nad Nagasaki. A gdyby tygodniami wisiałyby brzuchate chmury deszczowe nad cała wyspą, wszystko może rozwijałoby się inaczej.

Po śniadaniu, japońskie, pełne: spakujemy się, zamkniemy walizkę w skrytce na dworcu. Zwiedzamy najpiękniejszy ogród Japonii. Muszę odnaleźć nareszcie zgubioną głowę. Może właśnie jest zamknięta na dworcu. Koraku-En – ogród późniejszej radości. Starojapońska (albo starochińska?) maksyma mądrego władca: „Wcześniej się martw od poddanych, później się raduj niż poddani.“
 
Comments: Prześlij komentarz

<< Home

ARCHIVES
01/02/2005 - 01/09/2005 / 01/09/2005 - 01/16/2005 / 01/16/2005 - 01/23/2005 / 01/23/2005 - 01/30/2005 / 01/30/2005 - 02/06/2005 / 02/06/2005 - 02/13/2005 / 02/13/2005 - 02/20/2005 / 02/20/2005 - 02/27/2005 / 02/27/2005 - 03/06/2005 /


Powered by Blogger